Złoczyńcy z „Legionu samobójców” są jak przebrani Avengers. Hollywood i tak ich nie zabije, bo mają zarabiać miliony
Task Force X to grupa złoczyńców DC, którzy wbrew swojej woli są wysyłani na najtrudniejsze misje zlecone przez rząd Stanów Zjednoczonych. Z powodu wysokiej umieralności zespół doczekał się przydomka Legion samobójców. Ich najnowszą misją jest podbój Hollywood, ale to zachcianka trudna do zrealizowania.
W polskich kinach zadebiutował dziś film „Legion samobójców. The Suicide Squad”. Amerykańscy i brytyjscy krytycy byli zachwyceni produkcją Jamesa Gunna, ale nasza bezpoilerowa recenzja podchodzi do nowego tytułu DC w znacznie bardziej wyważony sposób. Sam też widziałem już „Legion samobójców” i jak najbardziej utożsamiam się z tym drugim podejściem. Seans blockbustera z Margot Robbie, Idrisem Elbą i Johnem Ceną w rolach głównych uświadomił mi, że Task Force X po prostu nie bardzo nadaje się do współczesnego Hollywood. Aby zrozumieć, o co mi dokładnie chodzi, musimy jednak wcześniej spojrzeć na historię tego fikcyjnego zespołu.
Legion samobójców zadebiutował na łamach komiksu „The Brave and the Bold” w 1959 roku, ale współczesne wersje drużyny z tamtą wersją łączy tylko postać Ricka Flaga Jra. O rzeczywistej historii Task Force X możemy mówić tak naprawdę dopiero od 1987 roku, gdy pisarz John Ostrander przywrócił ją do istnienia na łamach miniserii „Legends”. To właśnie wtedy pojawiły się tak istotne elementy dla tożsamości Legionu samobójców jak osoba Amandy Waller, zaangażowanie amerykańskiego rządu czy złoczyńców w całym przedsięwzięciu. W tym pierwszym składzie pojawiły się postaci do dzisiaj silnie utożsamiane z Task Force X jak Deadshot, Kapitan Bumerang i Enchantress, ale cały koncept tej drużyny polegał na tym, żeby za bardzo się do nikogo nie przyzwyczajać.
Legion samobójców ma w swoim założeniu opowiadać o śmierci i moralnie niedwuznacznych postaciach.
Czy to brzmi jak coś, do czego współczesne Hollywood spod znaku letnich blockbusterów nie zdolne? W mojej opinii nie i udowadniają to oba dotychczasowe filmy poświęcone Task Force X. Nie chcę tutaj sugerować, że „Legion samobójców” z 2016 roku i ten tegoroczny stoją na tym samym poziomie, bo tak nie jest. Produkcja Jamesa Gunna jest dużo bardziej udanym filmem, a sam reżyser zdaje się lepiej rozumieć od Davida Ayera, o co chodzi w Legionie samobójców. Można by długo wymieniać wszystkie obiektywne powody, dlaczego poprzedni film z Willem Smithem jako Deadshotem zawiódł. Problemy kryją się tam w każdym elemencie rzemiosła filmowego. Natomiast z mojej perspektywy najbardziej na tej porażce zaważyły dwie kwestie – chęć zrobienia z Legionu samobójców przyjacielskiej grupki bohaterów oraz jasny podział na gwiazdy i drugi plan.
Na długo przed premierą filmu Ayera dało się z niemal stuprocentową dokładnością wytypować, kto z tego grona zginie, a kto przeżyje. Wiadomo było, że aktorzy tacy jak Margot Robbie, Will Smith czy Joel Kinnaman mają w razie czego promować „Legion samobójców” w kolejnych latach i nikt przy zdrowych zmysłach nie uśmierciłby ich już w pierwszym filmie. W komiksach oczywiście też pojawiali się niekiedy tacy trzecioplanowi złoczyńcy, po których można było się spodziewać szybkiej śmierci w następnym zeszycie. Ale nigdy nie było to tak oczywiste.
Zresztą pierwszy komiksowy „Legion samobójców” zasłynął właśnie tym, że wyciągnął na pierwszy plan postaci, które wcześniej nie miały większego znaczenia (by wymienić tylko Deadshota i Kapitana Bumeranga). Ostranderowi udało się pokazać wcześniej jednowymiarowych złoczyńców od nowej strony, ale jednocześnie nie próbował zrobić z nich heroicznych bohaterów. Wszystkie te samobójcze misje mieli wypełniać ludzie bezwzględni i skupieni na sobie. Tymczasem oba filmy robią z Legionu samobójców porządnych i przyjacielskich obywateli. Doprawdy trudno zgadnąć, dlaczego w ogóle trafili do więzienia. Od Avengersów czy Ligi Sprawiedliwości odróżnia ich tak mało, że wszystkie takie momenty okazują się wręcz incydentalne.
Hollywood nie potrafi pokazać Task Force X inaczej niż w pozytywnym i triumfującym świetle.
To po prostu nie leży w interesie wytwórni, która chce zarabiać na seryjności swoich filmów. Gwiazdy i pozytywni bohaterowie w tym pomagają. Taki Joker dostaje niekiedy szansę na pokazanie swojej mroczniejszej natury, ale właściwie tylko on, bo tak czy inaczej cieszy się olbrzymią popularnością. Nawet w przypadku Harley Quinn miejsca na jakąkolwiek niejednoznaczność już nie ma.
Podczas oglądania filmu „Legion samobójców: The Suicide Squad” widać, że James Gunn dostał więcej swobody od swojego poprzednika i chciał mimo wszystko przybliżyć tytułową drużynę do swoich komiksowych korzeni. Nie zmienia to jednak faktu, że tutaj również mamy do czynienia z (uwaga na spoilery!) błyskawicznym zabiciem postaci wyraźnie przeznaczonych na rzeź, chronieniem gwiazd za wszelką cenę oraz nachalną heroizacją złoczyńców.
W scenariuszu nowego „Legionu samobójców” znajdziemy kilka elementów prowadzących tę historię w dobrą stronę chodzi przede wszystkim o prawdziwy cel Peacemakera i jego walkę z Rickiem Flagiem, ale nie zmienia to największego problemu z tym filmem. To po prostu okropnie przewidywalna historia, jakich w Hollywood znajdziemy na pęczki. Gunn mógł sobie pozwolić na więcej krwi i brutalności od Ayera, ale obaj od początku nie mili żadnych szans na pełne wyrwanie się z okowów narzuconych przez wytwórnię. Pytanie tylko, po co sięgać akurat po Legion samobójców, jeśli nawet nie chce się go wykorzystać zgodnie z jego prawdziwą naturą?