REKLAMA

Sceny z tego filmu królują na rolkach i tiktokach. W końcu obejrzałem go w całości i jest genialny

Produkcje rozgrywające się na sali sądowej wciąż potrafią rozgrzewać emocje. Przypominamy "Ludzi honoru" - hit sprzed 33 lat, który jest jednym z najlepszych filmów swojego gatunku. 

ludzie honoru film opinia
REKLAMA

Rob Reiner to postać uznana w świecie kina. "Pewna sprawa", "Stań przy mnie", "Narzeczona dla księcia", "Kiedy Harry poznał Sally" - te tytuły spokojnie można zaliczyć do grona porządnych dzieł z dorobku tego reżysera. Do niedawna spośród jego dzieł osobiście najbardziej ceniłem "Misery" - adaptację powieści Kinga, znakomity i mocny horror z udziałem wcielającej się w główną rolę Kathy Bates, która dostała zresztą za swoją kreację Oscara. "Ludzie honoru", film Reinera z 1992 roku nie zdobył żadnej statuetki, ale moją uwagę, a następnie serce, już tak. A zaczęło się od przedstawiających pojedyncze sceny z tego filmu rolek, które algorytm Facebooka mi podpowiadał.

Tak jak raczej nie zwykłem dziękować wielkim korporacjom za cokolwiek, tak cieszę się, że dzięki tym sytuacjom przekonałem się do odświeżenia tego filmu. Jego fabuła nie wydaje się na pierwszy rzut oka przesadnie skomplikowana: oto w bazie Guantanamo dowodzonej przez płk Jessepa (Jack Nicholson) dochodzi do tragedii - ginie szeregowy Santiago, uznawany w swojej jednostce za słabeusza. O zabicie kolegi z oddziału oskarżeni są dwaj inni żołnierze - Dawson (Wolfgang Bodison) i Downey (James Marshall). Do zbadania tej sprawy i obrony oskarżonych zostaje wyznaczony duet: błyskotliwy, arogancki młody Daniel Kaffee (Tom Cruise) i ambitna JoAnne Galloway (Demi Moore).

REKLAMA

"Ludzie honoru" to ten typ filmu, w którym po początkowej ekspozycji i zaprezentowaniu nam istotnych dla historii postaci, można już bez większego pudła obstawić, kto pociąga za sznurki i jest największym złolem w tym piekle o kolorach moro. Jasne, ta produkcja ma swoje zwroty akcji, bardziej dramatyczne czy emocjonujące momenty, ale co do zasady nie ma co się oszukiwać: to nie jest film, który przyniesie wiele fabularnych zaskoczeń, wywróci narrację do góry nogami, zły okaże się dobrym, a dobry złym.

Zwiastun

Sercem "Ludzi honoru" jest to, w jaki sposób podchodzi do problemu, który porusza. Jak nietrudno się domyślić, za główny temat obiera sobie wojskowe środowisko. Nie od dziś wiadomo, że tam wygląda wszystko inaczej - podejście do relacji międzyludzkich, przygotowanie fizyczne, ale przede wszystkim mentalność - ściśle zorientowana wokół mechanizmu przetrwania, poczucia bezpieczeństwa swojego i cudzego, stawiania na pierwszym miejscu siły, porządku, ponad wszystko nastawiona na relację dowódca-żołnierz. Film w dość złożony sposób eksploruje takie podejście, dzięki czemu potrafi zniuansować zachowanie bohaterów, zwłaszcza oskarżonych, którzy musieli wykonać rozkaz i odpowiedzieć za konsekwencje tego czynu. Świetnie podkreśla też ich osobistą sytuację - zwłaszcza za pomocą postaci Dawsona, który za wszelką cenę nie chce złamać "zasad" i jest gotów ponieść jak najwyższą karę, byle się ich, zwłaszcza publicznie, nie wyprzeć.

Niezbyt częsty to przypadek, żeby sztukę teatralną oraz bazujący na niej scenariusz filmu był pisany przez tę samą osobę. Tak było w przypadku Aarona Sorkina, któremu amerykańskie kino zawdzięcza m.in. "The 60", "Prezydenckiego pokera", "Newsroom", a także scenariusze do "The Social Network", "Moneyball" czy "Wojny Charliego Wilsona". Co prawda nie doczekał się on nominacji do Oscara za "Ludzi honoru" (te przyznano za najlepszy film, dźwięk, montaż i drugoplanową rolę męską), ale przyznać trzeba, że mistrzowsko równoważy ciężkość historii z jej, zaskakująco częstymi, komediowymi elementami. Mamy tu do czynienia z obrazem intensywnego planowania sądowych strategii, nieraz długich dialogów pomiędzy świetnie napisanymi postaciami na obu planach, nieodzowny w filmach z tego gatunku patos, buzujące napięcie rozładowywane poprzez błyskotliwe, komediowe momenty. Jednak nawet najlepszy scenariusz nie wybrzmi właściwie, gdy aktorzy go nie przeleją na własny warsztat. 

Na szczęście to nie ten adres - aktorzy spisali się kapitalnie. W chwili premiery "Ludzi honoru" Tom Cruise już od paru lat był na świeczniku - zdążył być nominowany do Złotego Globa za "Ryzykowny interes", zdobyć światową sławę po roli w "Top Gunie" i otrzymać pierwszą szansę na aktorskiego Oscara po "Urodzonym 4 lipca" Olivera Stone'a. Pod okiem Reinera poszło mu znakomicie - doskonale odzwierciedlał błyskotliwy, łobuzerski charakter swojego bohatera, pod którym kryła się jego chłopięcość, postrzeganie przez pryzmat nazwiska znanego ojca. Cruise w porywający sposób oddał kiełkującą i wystawianą na wiele prób determinację swojego bohatera, która znajduje w końcu ujście na sali sądowej - zwłaszcza w fantastycznym finałowym dialogu z postacią Jessepa.

Skoro o nim mowa - Jack Nicholson przebywa na ekranie łącznie może przez 20 minut. Nie potrzebował jednak więcej, żeby znów udowodnić słuszność swojego statusu jednego z najlepszych aktorów w historii kina. Choć mam wrażenie, że rola bezwzględnego, palącego cygara pułkownika, którego uśmiech równa się cudzej zgubie, już z samego założenia brzmi jak napisana dla niego, to Nicholson zamienia sceny ze swoim udziałem w emocjonującą psychologiczną wojnę. Jego postać to cynik, wojskowy który widział wiele i zapewne doświadczył jeszcze więcej. Nawet jeśli w niektórych słowach Jessepa kryje się prawdziwość i skądinąd słuszna krytyka wobec łatwego osądu jego działań, tak równocześnie ciężko się go po prostu nie bać.

Znakomicie wypada Demi Moore w roli JoAnne Galloway - jej postać nie jest dodatkiem do głównego bohatera, to ambitna, dużo bardziej doświadczona bohaterka, bardzo dobrze wypadająca zarówno w samodzielnych scenach, jak i wspólnych, z innymi bohaterami. Jednym z nich jest bardzo przyzwoicie zagrany przez Kevina Pollaka Sam Weinberg, a jego postać działa najlepiej, gdy ma inne zdanie niż reszta bohaterów - dzięki temu dynamika między nimi wygląda ciekawiej. Zaskakująco mocny jest też trzeci plan - czy to w postaci wykonującego swoją niewdzięczną rolę oskarżyciela Jacka Rossa (bardzo porządny Kevin Bacon), czy mającego zadatki na psychopatę Jonathana Kendricka (przekonujący Kiefer Sutherland).

"Ludzie honoru" to film, w przypadku którego nie trudno zauważyć teatralny rodowód. W tym przypadku nie jest to wadą - Rob Reiner i Aaron Sorkin stworzyli znakomite, angażujące dzieło, które świetnie wspomogli aktorsko niemal wszyscy członkowie głównej obsady. Z dzisiejszej perspektywy zapewne jest to kino zbyt patetyczne, ale jak widać, nie musi się to wykluczać ze sprawianiem, że widzowi udzielają się emocje ekranowych bohaterów. W moim przypadku tak było.

"Ludzie honoru" są dostępni w abonamencie Filmbox+, a także w usłudze Wypożycz/Kup na platformach: Prime Video, Apple TV, Rakuten TV, Canal+ i Megogo.

Więcej informacji ze świata kina przeczytacie na Spider's Web:

REKLAMA
REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-05-02T14:23:49+02:00
Aktualizacja: 2025-04-29T16:33:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA