Krew, krew i jeszcze trochę krwi. Nowa odsłona kultowej serii horrorów was we krwi wykąpie
W "Martwym źle: Przebudzeniu" jest krew, przemoc, krew, humor i jeszcze więcej krwi. Chociaż akcja przenosi się z domku w głębi lasu do wielkiego miasta, zasady gry pozostają niezmienne. Musi być brutalnie, posoka ma zalewać widza, który z uśmiechem na ustach prosi o więcej. Fani serii dostają to, po co przyszli, a nawet więcej. Wiele więcej.
OCENA
W otwierającej film scenie kamera pędzi przez las, zmierzając prosto ku siedzącej na pomoście dziewczynie. "Aha, zaraz demon ją dorwie". W końcu z podobnych ujęć z punktu widzenia złowrogich mocy Sam Raimi uczynił znak rozpoznawczy "Martwego zła". Wiemy, czemu służą i dokąd prowadzą, więc z miejsca wywołują ciarki niepokoju na plecach. A tu niespodzianka. Okazuje się, że to tylko dron, który - jak usłyszymy - nie może nikogo zdekapitować, a co najwyżej zmasakrować twarz. To jednak nie wyłożony słownie potencjał na masakrę powinien nas tu zainteresować. W tym krótkim prologu kryje się bowiem esencja całego filmu.
Fanserwisu w nowym "Martwym źle" nie brakuje. Tego należało się spodziewać, skoro na liście płac, nawet jeśli tylko w rolach producentów, znalazły się nazwiska Sama Raimiego i Bruce'a Campbella. Nie sposób jednak sprowadzić "Przebudzenia" do fabryki bezmyślnie recyklingowanych motywów fabularnych, narracyjnych, czy formalnych, które dobrze z oryginalnej trylogii już znamy. Bo przecież nawet atrybuty Asha - piła mechaniczna i dubeltówka - nie pojawiają się na ekranie, żebyśmy tylko zapiszczeli na ich widok. Scenariusz przewidział dla nich ciekawsze funkcje niż pusty odnośnik i nic nieznaczący easter egg. Lee Cronin wyciąga z genotypu serii, co mu się żywnie podoba, ale z autorskim zacięciem łączy i miesza to ze sobą, aby film stanął na własnych nogach. I się na nich w dodatku nie zachwiał.
Martwe zło: Przebudzenie - recenzja horroru
Gdy słyszymy "Martwe zło", myślimy: chatka w głębi lasu. W przeciwieństwie do rebootu z 2013 roku, który tym właśnie tropem podążał, "Przebudzenie" zabiera nas do wielkiego miasta. O ile w "Krzyku 6" twórcy osadzili akcję w Nowym Jorku, żeby żerować na powszechnych skojarzeniach z metropoliami, a tym samym na nowe sposoby zagęszczać charakterystyczną dla serii atmosferę, tutaj zmiana otoczenia okazuje się co najwyżej kosmetyczna. Dlatego, niczym swego czasu Ash w odizolowanym domku, bohaterowie będą musieli stawić czoła złowrogim mocom w odciętym przez trzęsienie ziemi budynku w Los Angeles.
Czytaj także:
- Kultowa seria horrorów powraca po latach. Po pierwszym zwiastunie już się jaram
- Nie pamiętam tak ekstremalnego roku w polskich kinach. Było ostro, a będzie jeszcze lepiej
- Horrorowo ten rok dopiero się rozkręca. Czeka nas jeszcze mnóstwo filmów grozy
- Na tym horrorze widzowie mdleli i wymiotowali. Czy "Terrifier 2" rzeczywiście jest tak obrzydliwy?
Cronin szybko przechodzi do rzeczy. Jego bohaterowie to klisze. Raz dwa przedstawia nam więc samotnie wychowującą trójkę dzieci Ellie i jej siostrę, która, tak się składa, akurat ma przerwę w pracy i przyjechała w odwiedziny. Zapowiada się kolejny horror z protagonistką przepracowującą rodzinne relacje. Na szczęście fabuła zmierza w zupełnie innym kierunku. Beth zaszła bowiem w niechcianą ciążę. Teraz, próbując ochronić siostrzenice i siostrzeńca przed żądną krwi opętaną matką, symbolicznie będzie musiała zmierzyć się ze strachem przed rodzicielstwem.
Reżyser nie pozwala, aby widz krzywił się od natłoku infantylnych metafor. Gdybyście odcięli sobie ze dwa palce, to na jednej ręce moglibyście policzyć, ile razy wciska nam w ręce klucz interpretacyjny do swojej opowieści. Dla niego bowiem o wiele bardziej liczy się zabawa. Dlatego porzuca poważny ton oryginału i patetyczny nastrój wspomnianego rebootu, aby na piątym biegu wjechać w splatstick. Nie brakuje więc ironii i czarnego humoru, jakimi seria błyszczy od swojej drugiej części. "Groovy" - chciałoby się krzyknąć, gdy oko jednego bohatera wpada do ust innego.
Martwe zło: Przebudzenie - to jest hardcore?
Cronin podaje swoją opowieść z przymrużeniem oka, ale nigdy nie przekracza granicy komedii. Na kilku stylowych jumpscare'ach idzie naprawdę podskoczyć w fotelu, w który przez resztę seansu wgniata tak klaustrofobiczny, jak paranoiczny klimat. Dodatkowo reżyser przedkłada praktyczne efekty specjalne nad CGI, przez co oldschoolem zabarwia serwowany nam gorefest. Z uśmiechem na ustach każe widzom kąpać, pławić się w ponad 6,5 tys. litrów sztucznej krwi, wylewając ją na nas w eleganckich odniesieniach do klasyki kina grozy ("Lśnienie") czy po prostu uciekając w stronę b-klasowej przesady.
"Martwe zło: Przebudzenie" to kino ekstremalne, ale nie zapominajmy, że zrealizowane przez wielką wytwórnię. Dlatego nawet jeśli w widzach ze słabszymi żołądkami niejednokrotnie wywoła odruch wymiotny, okazuje się wygładzone i estetyzowane. W przeciwieństwie do "Terrifiera 2", w którym Damien Leone bezlitośnie nakręcał spiralę obrzydliwości, Cronin z wyczuciem dobrego smaku rozpływa się w przemocowych scenach. Ten koszmar ma w sobie na tyle uroku, abyśmy nie chcieli z niego uciekać. Dzięki temu seans kończy się z uczuciem sytości, a nie przesycenia.
Premiera horroru "Martwe zło: Przebudzenie" 21 kwietnia w kinach.