Mówią, że "Mea Culpa" to najgorszy film wszech czasów. "365 dni" może złożyć broń, mamy godnego następcę
O „Pięćdziesięciu twarzach Greya” można powiedzieć wiele – że to dzieło szkodliwe, że romantyzuje przemoc seksualną, że ukazuje toksyczne relacje. Ta opowieść zrobiła jednak coś jeszcze. Rozpoczęła bardzo niepokojący efekt kuli śnieżnej. Po niezaprzeczalnym sukcesie ekranizacji książki autorstwa E. L. James rozpoczęło się, trwające nieprzerwanie do teraz, eksploatowanie tematu spełniania seksualnych pragnień, o których z pewnością nie mówi się przy rodzinnym stole. W tym też nurcie powstało, owiane złą sławą, polskie „365 dni”. Po trzeciej części można było odnieść wrażenie, że czas na chwilę odpoczynku. Nic bardziej mylnego – „Mea Culpa” kolejną erotyczną produkcją Netfliksa.
„Mea Culpa” to produkcja wyreżyserowana przez Tylera Perry’ego. Nie jest to jego debiut, chociaż tak na pierwszy rzut oka wygląda. Twórca lubuje się w wielu filmowych gatunkach. W jego dorobku artystycznym znajdziemy więc thrillery, komedie, dramaty, a nawet te bardziej muzyczne tytuły. Tym razem postanowił wykorzystać swoje doświadczenie do stworzenia czegoś w rodzaju kryminału erotycznego. Ciężko jest odnaleźć się w wizji reżysera, ponieważ po pierwszych kilku scenach filmu „Mea Culpa” można spodziewać się obrazu śledztwa oczami silnej i niezależnej prawniczki, a w ostateczności dostajemy kadry jak z budżetowej wersji „Pięćdziesięciu twarzy Greya”.
Mea Culpa to niespójna opowieść o … (wstaw dowolne)
Film „Mea Culpa” rozpoczyna się od przedstawienia postaci prawniczki, w której rolę wciela się Kelly Rowland. Mea jest jedyną osobą zarabiającą na utrzymanie rodziny. Jej mąż Kal (Sean Sagar) osiem miesięcy wcześniej stracił pracę. Był anestezjologiem, więc miał bardzo łatwy dostęp do środków psychoaktywnych, od których był uzależniony. Zwolnili go właśnie za wykonywanie zawodu pod wpływem. Ten fakt jednak nie może opuścić przytulnych czterech ścian mieszkania małżeństwa. Kal zabrania żonie wspominania o tym komukolwiek, nawet członkom rodziny i przyjaciołom. Zostawia więc kobietę z ciężarem utrzymania domostwa, bez jakiejkolwiek możliwości wygadania się, dania ujścia emocjom, które kumulują się w niej zdecydowanie za długo.
Poza noszeniem ciężaru tajemnicy ukochanego, Mea jest także skazana na częste spotkania z teściową, która na siłę stara się znaleźć synowi inną partnerkę oraz z bratem Kala – bezwzględnym i pozbawionym ludzkich odruchów prokuratorem. Jej jedyną ostoją w tym chaosie jest szwagierka imieniem Charlise (Shannon Thornton). Rodzina od strony męża kobiety jest, mówiąc delikatnie, bardzo specyficzna. Wszyscy są despotyczni, zapatrzeni w siebie i zdolni do poświęcenia każdego do osiągnięcia własnych celów. Powoli kreuje się tutaj atmosfera dusząca i skrajnie niekomfortowa, a to jeszcze nie wszystko.
Więcej na temat filmów Netfliksa czytaj na łamach Spider's Web:
W tym samym czasie media oszalały na wieść o śmierci młodej Meksykanki, o której morderstwo podejrzewa się znanego wszystkim artystę Zayira Malloya (Trevante Rhodes). Głośna sprawa wymaga prawników z najwyższej półki, a jakżeby inaczej. Mea dostaje propozycję obrony malarza w sądzie, gdyż on uporczywie twierdzi, że nie popełnił zbrodni. Adwokatka waha się przed podjęciem zlecenia, ponieważ musiałaby wziąć udział w sądowej batalii z bratem jej męża. Zachodziłaby więc obawa o konflikt interesów. Jednak apodyktyczne zachowanie mężczyzny i wieczne wpływanie na decyzje prawniczki skutkuje tym, że ten jeden raz stawia na swoim i postanawia przyjąć propozycję. Rodzi się zatem pytanie: skąd się wziął tutaj erotyzm? Jak się to ima do opowieści o zawiłym śledztwie i próbie dojścia do prawdy? Otóż nijak, ale w filmie się znalazło. Co najlepsze – taki przeskok gatunkowy to najlepszy plot twist w całej produkcji.
Sensualne sceny, ale tym razem w farbie, nie dały rady udźwignąć filmu
Erotyczne produkcje mają do siebie to, że są przepełnione scenami o zabarwieniu seksualnym aż do przesady. Bywają wśród nich te bardziej przystępne dla widzów, jak i te, podczas oglądania których poziom żenady jest nie do zniesienia. Poza nimi w filmie jest jednak jakaś fabuła. Zazwyczaj nieciekawa i będące jedynie pretekstem do kolejnego łóżkowego zbliżenia, ale jednak jest. Zawsze coś, prawda? „Mea Culpa” tego nie posiada. Jest wszystkim i niczym jednocześnie. Ktoś bardzo usilnie starał się uwypuklić elementy rodem z dreszczowców, dorzucić thrillerowe wątki i sensacyjne zwroty akcji. W skrócie. Robi się tłoczno, prawda?
To nie jest tak, że brak konsekwencji gatunkowej oznacza, że film będzie niewypałem. Znamy przecież wiele przykładów łączenia nurtów w bardzo dobry, przemyślany sposób. Często właśnie tak zbudowane jest arcydzieło. „Mea Culpa” jednak zdecydowanie nim nie jest. Nie można nawet wrzucić tej produkcji Netfliksa do ściśle tajnego osobistego worka z napisem „guilty pleasure”. Wydawać się może, że film w reżyserii Tylera Perry’ego sam nie wie, czym chce być. To naprawdę rzuca się w oczy podczas seansu i straszliwie w nie kłuje. „Mea Culpa” to zbiór oklepanych schematów, które do tego wszystkiego są niesamowicie przewidywalne. Oczywiście, że główna bohaterka zakocha się w domniemanym groźnym mordercy. Przez jeden dotyk, zaznaczam. Oczywiście, że artysta jest typem tajemniczego, niebezpiecznie przyciągającego do siebie mężczyzny. Przecież łobuz kocha najbardziej. A jeśli ma jednak miękkie serduszko? Pomyślałeś o tym, drogi widzu? Oczywiście, że pomyślałeś, bo jest to motyw starszy niż świat.
„Mea Culpa” to film przepełniony stereotypami do granic możliwości. Każda postać jest skrajnie przerysowana i ma jedną, no może dwie kluczowe dla produkcji cechy charakteru. Wygląda to trochę tak, jakby na planie nikt nie prowadził aktorów. Powiedział im, kogo grają, obok imienia bohatera napisał w nawiasie np. „sadystyczny typ”, przekazał jakże szczegółowe instrukcje i poszedł na kilka miesięcy na kawę. Absolutnie żadna rola nie jest ciekawa. To zbiór przypadkowych osób, przypadkowych scen i przypadkowego montażu. Odbiorca podczas oglądania dosłownie skacze po filmie. Raz znajdujemy się w Stanach Zjednoczonych, ktoś dzwoni z Meksyku, ale my już jesteśmy, jakimś cudem, na Dominikanie. Fabularna płynność prawdopodobnie poszła na kawę razem ze scenarzystą.
Zapowiadało się na „365 dni” tylko z dominującą kobietą, a wyszło, jak zawsze
„Mea Culpa” to mógł być film, który w końcu przełamie schemat. Zaskoczy widzów nową wersją erotycznej produkcji, z silną kobietą na czele. Było naprawdę blisko, żeby to marzenie się ziściło. Sama nawet w trakcie seansu trzymałam mocno za to kciuki. Teraz towarzyszy mi jedynie skrajny zawód i obolałe palce u dłoni. Główna bohatera, Mea, swoją drogą mamy tutaj do czynienia z podwójną grą językową, czyli jednym z najciekawszych „elementów” filmu, jest nam przedstawiana jako niezależna i silna babka. Potrafiąca postawić na swoim, ale też nieulegająca nierozsądnym pragnieniom. Mogliśmy oczekiwać, że nie zareaguje na przerysowany i bardzo niezręczny podryw ze strony sławnego malarza. Niestety, poległa i to jak sromotnie. Razem z jej oporem odchodzą wszelkie nadzieje odbiorców na to, że nie będzie to kolejny typowy film erotyczny, który można obejrzeć na Netfliksie. To boli najbardziej.
Gdyby ten tytuł potraktował się autoironicznie, z pewnością powstałaby z tego ciekawa gatunkowa odskocznia. Na to również nie ma co liczyć. Zrobiono to całkowicie na poważnie. Świadczą o tym między innymi sceny żywcem wyjęte z najbardziej kultowych thrillerów ostatnich lat. Jednak w tym filmie wyglądają nie tylko kuriozalnie, ale też kompletnie nie pasują do całości. Czy warto jest zaznaczać, że „Mea Culpa” to film zły? Raczej nie trzeba, bo do tej pory powinno to już wybrzmieć. Co warto zaznaczyć – nie jest to produkcja aż tak bardzo szkodliwa. Jej skrajna beznamiętność, dość wyjątkowa jak na tytuł o zabarwieniu erotycznym, okazuje się w tym przypadku pozytywna. Przynajmniej nie przekazuje wartości, które bardzo łatwo można poddać pod wątpliwość. Jest o niczym, więc jest bezpieczna.
Z „nowości” - są jeszcze sceny seksualnych zbliżeń w farbie przy akompaniamencie grającej nieczysto wiolonczeli. Można to nazwać swego rodzaju artyzmem? Niepotrzebnym, ale jednak artyzmem? Jeżeli ktoś ma na tyle odwagi, to nic nie stoi na przeszkodzie. Dla mnie to kolejne elementy, które kompletnie się ze sobą nie kleją i zostały do filmu wrzucone chyba tylko po to, żeby nadać mu „pikanterii”. Zbliżając się do zakończenia mam prośbę. Doceńmy „Pięćdziesiąt twarzy Greya”. Teraz, gdy z biegiem lat rośnie ilość tytułów, które można do siebie porównać, to naprawdę nie był zły film. Albo miał zwyczajnie niesamowicie słabych następców. Mea culpa, że musieliście o tym czytać.