"Miłość bez ostrzeżenia": Polskie wątki wcale nie poprawiają jakości filmu. Nawet Joanna Kulig nie pomaga
Sam plakat "Miłości bez ostrzeżenia" kojarzy wam się z filmami Woody'ego Allena? I dobrze. To siódma woda po kisielu wczesnych komedii niesławnego dziś reżysera. Niby ma ich nerwicę natręctw i miłości do Nowego Jorku jej nie brakuje, ale wciąż stwierdzenie bliższego pokrewieństwa byłoby dla nich obrazą.
OCENA
"Miłość bez ostrzeżenia" jest jak żart bez puenty, albo puenta bez żartu. Taki tu chaos, że aż trudno się zdecydować. Reżyserka i scenarzystka Rebecca Miller zabiera nas do Nowego Jorku, gdzie, jak dobrze wiemy, wszystko się może zdarzyć. Dlatego skok w bok z uzależnioną od romansu kapitan holownika staje się dla kompozytora sposobem na przełamanie blokady twórczej. W tym czasie jego była terapeutka, a obecna żona, użera się z wyobrażającym sobie ją nago pacjentem, a potem pomaga sprzątać tyle co zatrudnionej do pomocy imigrantki z Polski. Ta ostatnia okazuje się zresztą matką dziewczyny jej syna. Bo... czemu nie?
Właściwie Miller tak bardzo gubi się w kolejnych wprowadzanych wątkach, że na koniec postanawia rozwiązać je przy pomocy opery science fiction. Nie zrozumcie mnie źle. "Romeo i Julię" w kosmosie uważam akurat za najlepsze, co ten film ma widzom do zaoferowania. Jestem jej fanem, bo to najlepsze, co ten film ma nam do zaoferowania. "Miłość bez ostrzeżenia" okazuje się bowiem całkowicie pozbawiona na siebie pomysłu. Swojej siły dopatruje się w nieprawdopodobnych zbiegach okoliczności, a błyskotliwymi dialogami chciałaby nas trafiać z mocą karabinu maszynowego. Otrzymujemy jednak screwball comedy, która leci w kulki z samym sobą.
Więcej o komediach romantycznych poczytasz na Spider's Web:
Miłość bez ostrzeżenia - recenzja filmu z Joanną Kulig
W "Miłości bez ostrzeżenia" rzeczy się po prostu się dzieją. To w sumie dwa filmy naraz, z czego drugi zaczyna się, kiedy ten pierwszy się kończy. Miller nie potrafi się nawet zdecydować na wybór wątku głównego. Najpierw skupia się na trójkącie miłosnym. Podążamy więc za Stevenem, którego żona Patricia wspiera w próbach napisania kolejnej przełomowej opery. Kiedy jednak kompozytor wpada w sidła Katriny, jego samozwańczej muzy, reżyserka kieruje wektor swoich zainteresowań w stronę Magdaleny. Po tym jak pokazuje mężowi znalezione przypadkiem nagie fotki swojej 16-letniej córki, Trey postanawia oskarżyć 18-letniego chłopaka Terezy o pedofilię. Tak mają zazębiać się losy bohaterów, ale w rzeczywistości oglądamy tylko sens i logikę trzaskające drzwiami po wyjściu ze scenariusza.
Być może, tak jak ja kiedyś, Miller natknęła się w internecie na teorię, że każdy dobry serial zagraniczny ma w sobie polski wątek. Reżyserka postanowiła więc sprawdzić, czy dzieje się to też w przypadku filmów. I gdyby tak było, "Miłość bez ostrzeżenia" okazałaby się arcydziełem. Joanna Kulig wciela się w jedną z najważniejszych ról i jako Magdalena rzuca nawet kilkoma zdaniami w ojczystym języku. Potrzebna jest jednak tylko po to, żeby powiedzieć, jak to boi się urzędu imigracyjnego, komplikując w ten sposób plan uratowania chłopaka córki przed oskarżeniami o pedofilię. Równie dobrze mogłaby więc pochodzić z Bangladeszu.
Pod pozornym zaangażowaniem Miller próbuje ukrywać swoją nieudolność. Na siłę wplata kolejne wątki, nie umiejąc ich nawet poprawnie wykorzystać. Niewiarygodność jej opowieści szybuje w ten sposób do nieba. Niby gatunek z samego swego założenia wymaga od widzów zawieszenia niewiary. Ale w zamian powinnien oferować szereg emocjonalnych uniesień. Nie oszukujmy się. Uwielbiamy patrzeć, jak przekorny los w magiczny sposób sprowadza wszystko na właściwe tory i chcemy wierzyć, że tuż za rogiem czeka na nas prawdziwa miłość. Tutaj otrzymujemy jednak ciąg luźno połączonych ze sobą gagów, co do których sama reżyserka nie wydaje się do końca przekonana. Zamiast więc pełnoprawną komedią romantyczną, "Miłość bez ostrzeżenia" okazuje się co najwyżej romcomowym bełtem.
Premiera filmu "Miłość bez ostrzeżenia": 15 marca w kinach.