Kandydat na najgorszą polską komedię romantyczną roku… jest hitem na Netfliksie. Nie róbcie sobie tego
W poniedziałek w bibliotece Netflixa pojawił się sequel pewnej koszmarnej komedii romantycznej sprzed dwóch lat - potworek o karykaturalnym tytule "Miłość do kwadratu jeszcze raz". Film Filipa Zylbera błyskawicznie wspiął się na szczyt listy TOP 10 najchętniej oglądanych produkcji w serwisie, a ja jestem pod naprawdę wielkim wrażeniem. Oto na naszych oczach jeden z bezapelacyjnie najgorszych rodzimych rom-komów ostatnich lat odnosi sukces komercyjny, który najpewniej zapewni mu kontynuację.
OCENA
W kontekście popularności w streamingu jakość dzieła ma znaczenie drugorzędne. Gdy nadchodzą Walentynki, wielu subskrybentów z automatu zdecyduje się na wieczór z rodzimą romantyczną komedią (przypomnę, że statystyczny polski widz najchętniej wybiera z kinowych repertuarów produkcje polskojęzyczne), niekoniecznie zapoznając się uprzednio z opiniami na jej temat. W związku z tym koszmarki takie jak "Miłość do kwadratu jeszcze raz" to efekt realizacji recepty na łatwą kasę. Podobne lokalne produkcje pisze się i kręci byle jak, przy minimalnym budżecie, by wypuścić je w świat w okolicy jednego z komercyjnych świąt i pożerować trochę na nieświadomych niczego subskrybentach platformy. Biznes to biznes, sprawa jest prosta - a mimo tego wciąż nie mieści mi się w głowie, że twórcom nie chciało się dołożyć minimum starań, by choć jeden aspekt tego obrazu nie szorował o jakościowe dno.
Miłość do kwadratu jeszcze raz - recenzja filmu
Jeśli podjęliście kiedyś tę nieroztropną decyzję, by obejrzeć część pierwszą - "Miłość do kwadratu" - z pewnością trudno jest wam wyobrazić sobie coś boleśnie słabszego. A jednak: niedorzeczna, nieprzejmująca się fundamentami logiki opowieść o prowadzącej podwójne życie nauczycielce Monice (Adrianna Chlebicka), w której zakochuje się popularny dziennikarz-kobieciarz Enzo (Mateusz Banasiuk), doczekała się jeszcze głupszego sequela. Przebić tę bzdurkę to prawdziwy wyczyn: w końcu mówimy o filmie, w którym wspomniany dziennikarz nie zorientował się, że Klaudia i Monika to jedna i ta sama osoba, choć przecież w obu się zakochał.
Druga część rozpoczyna się powrotem naszej pary ze wspólnych wakacji. Monika przebiła popularnością Enza, co sygnalizują nam ignorujący dziennikarza i proszący bohaterkę o autograf przechodnie. Niestety, życie postanowiło cisnąć Stefanowi pod nogi potężną kłodę - mężczyzna traci pracę, a tymczasem Monika rozpoczyna nowy etap w życiu i przyjmuje propozycję współprowadzenia show dla dzieci z pewnym sławnym i przystojnym prezenterem, Rafałem (Mikołaj Roznerski). I tak oto Enzo spędza więcej czasu w domu, a Monika w pracy, gdzie - jakżeby inaczej - ulega wdziękom coraz bardziej zalotnego prezentera.
Z poczucia obowiązku powstrzymam się od spoilerów - wspomnę tylko, co chyba nikogo nie zdziwi, że przez 3/4 czasu trwania filmu opowieść zmierza donikąd, a gdy w końcu przychodzi pora na finał, dochodzi do nagłych zwrotów akcji, które zdziwią chyba wyłącznie bohaterów - bo nie ma najmniejszych szans, by widz przejął się tu czymkolwiek. Rozwiązania kluczowych wątków są nie tyle banalne, co zwyczajnie głupawe, obnażające scenopisarską ignorancję i skrajne lenistwo. Postacie zachowują się w nienaturalnie infantylny sposób, podejmują absurdalne decyzje i o niczym ze sobą nie rozmawiają - zarówno konflikty, jak i pojednania odbywają się bez wyjaśnień. Dialogi brzmią jak wyrwane z nastoletnich wattpadowych fanfików, humor jest krępująco wymuszony, aktorzy nie dorastają do pięt amatorom biorącym udział w filmówkowych etiudach pierwszoroczniaków.
Miłość do kwadratu jeszcze raz okazuje się garnkiem pełnym mdłych, rozmiękłych, ciepłych kluch.
Natężenie nieprawdopodobnych przypadków nie irytuje, a zwyczajnie męczy; w tym spektaklu dorośli zachowują się jak dzieci, a główny wątek fabularny bije rekordy naiwności. I tym razem Tomasz Karolak okazał się absolutnie najmocniejszym elementem filmu - i piszę to z pełną powagą. Oczywiście, możemy się śmiać z "kolejnej mizernej polskiej komedii romantycznej", przecież to nic nowego. Jest jednak coś przykrego (i w pewnym stopniu obraźliwego) w tym, że producenci bez zmrużenia oka raz za razem wciskają rodakom najgłupszą szmirę, za którą można się (i powinno) co najwyżej wstydzić.
Niestety, "dwójka" powtarza sukces "jedynki", a ja już wiem, co polscy subskrybenci Netflixa będą oglądać w kolejne Walentynki.