W kinach Volta. Z okazji premiery filmu w reżyserii dawnego króla polskiej komedii, Juliusza Machulskiego, przypominam najlepsze rodzime komedie.
Dzień świra z 2002 roku
Osobiście nie znam filmu, który lepiej podsumowywałby Polskę, polskość i Polaków od mistrzowskiego dzieła Marka Koterskiego. Słodko-gorzki humor łączy się tu z poezją absurdów ubraną w unikalną składnię Koterskiego. Adaś Miauczyński to popisowa rola Marka Kondrata, jedna z najlepszych w jego imponującej karierze. Postać ta jest takim naszym swojskim Chrystusem umęczonym pod polskim kieratem, ukrzyżowanym na ołtarzu rozczarowań tym krajem i ludzi w nim zamieszkujących. Pełen frustracji i nerwic człowiek, któremu życie się nie udało na przemian bawi i zasmuca, jako że jest naszym własnym odbiciem, niekoniecznie w takim od razu krzywym zwierciadle.
Poza tym, Koterski jest absolutnym mistrzem dialogów. Ma też rzadką umiejętność opowiadania i pokazywania codziennych sytuacji (scenek rodzajowych) w sposób absolutnie rozbrajający i jednocześnie punktujący wszystkie te najgorsze, najgłupsze i najbardziej irytujące momenty, które dotykają w życiu każdego z nas. Istna perła.
Miś z 1980 roku
"Miś" to filmowy polski kolos i to w żadnym wypadku nie słomiany. To film-pomnik, prześmiewczy hołd dla PRL-u, list miłosny do Polski z lat 70. Perfekcyjnie punktujący wszystkie absurdy życia w nadwiślańskiej krainie w tamtych czasach, zbudowany ze scen inspirowanych prawdziwymi zdarzeniami. Niesamowite wyczucie komizmu Stanisława Barei nie ma sobie równych, zarówno w dialogach jak i w humorze czysto sytuacyjnym. No i do tego pomysły, które Bareja wprowadził w życie (np. talerze i sztućce przykute do stołów w jadalniach) naprawdę imponują odwagą (cenzura wówczas bacznie czuwała).
A najlepsze w tym wszystkim jest to, że "Miś" okazał się filmem ponadczasowym – potrafi śmieszyć swoimi absurdami nawet młodszego widza, który niekoniecznie rozumie i zna kontekst historyczny. "Miś" wyśmiewa słabość i marność klasy politycznej, marnotrawstwo, cwaniactwo, głupotę i bezsens działania organów państwowych oraz przepisów prawnych, krętactwo – są to "cnoty" naszego kraju (i nie tylko), które z sukcesami funkcjonują i dziś, tyle że w trochę zmienionej formie.
Seksmisja z 1983 roku
"To kłamstwo! Kopernik była kobietą!".Ach, przyznam, że nadal nie mogę wyjść z podziwu jakim cudem ta komediowa perełka nie tylko polskiego, ale i światowego kina, zdołała ujrzeć światło dzienne, rodząc się w naszym kraju i do tego jeszcze w mrokach komunizmu. Juliusz Machulski był swego czasu złotym dzieckiem filmu polskiego, nazywany niekiedy polskim Spielbergiem. Potrafił przenosić na duży ekran swoje barwne, często abstrakcyjne pomysły rodem z Hollywood z nie lada rozmachem. "Seksmisja" to najlepszy tego przykład – opowieść o Maksie i Albercie, którzy budzą się z hibernacji w roku 2044 i okazuje się, że są jedynymi mężczyznami w świecie opanowanym przez kobiety, broni się do dziś.
Jest w tym filmie kapitalne tempo, genialne aktorstwo, pełno zwrotów akcji, no i te dialogi... Niewiele było takich filmów w historii polskiego kina. "Seksmisja" bawi do łez. W czasach swojej premiery wymierzona była w totalitaryzm, natomiast dziś okazało się, że dostosowała się do współczesności i stanowi ciągle aktualny komentarz do zagadnień feminizmu i gender. Absolutny majstersztyk z rolami życia Jerzego Stuhra oraz Olgierda Łukaszewicza.
Rejs z 1970 roku
Mało takich filmów powstało w polskiej kinematografii. To komedia eksperymentalna, zbiór scenek rodzajowych, opartych na kapitalnych dialogach i z amatorami grającymi u boku największych tuz polskiego kina. Siłą "Rejsu" są dialogi – pełne absurdu, bawiące do łez i przy okazji obnażające meandry życia w PRL-u.
"Rejs" pokazuje, że nie potrzebne są trudne dramaty psychologiczne do zobrazowania marności polskiej rzeczywistości – wystarczy do tego prześmiewcza satyra, która potrafi uderzyć między oczy o wiele mocniej niż jakikolwiek inny gatunek. Aluzji w tym filmie jest co nie miara i to nie tylko w dialogach (poruszających sprawy od politycznych po kulturalne), ale i w samych postaciach oraz miejscu akcji (statek jako metafora tonącej Polski w pigułce). A wszystko to jest, o dziwo (a może i nie) nadal aktualne. "Rejs" po latach ciągle świetnie się ogląda i to nawet bez wielkiej znajomości realiów PRL-u.
Kiler z 1997 roku
Lata 90. były trudnym okresem dla polskiego kina. Właściwie to poza "Psami" Pasikowskiego, jedynie "Kiler" stał się rewelacją sezonu i zdołał zapisać się w annałach rodzimej kinematografii. Znam ludzi, którym daleko od zachwytów nad tym filmem, ale ja niezmiennie, od czasu gdy go pierwszy raz zobaczyłem, jestem jego wielkim fanem i uważam za jedną z najlepszych polskich komedii. Jego wielkość nie polega na byciu oryginalnym, a na świetnym przetworzeniu znanych już schematów komedii z wątkiem sensacyjnym rodem z Hollywood.
Juliusz Machulski mierzył wysoko, ale właśnie dzięki temu osiągnął wiele. Do poziomu Hollywood trochę temu filmowi brakuje, ale mimo wszystko jego potencjał jest ogromny. Przede wszystkim leży on w kapitalnie napisanych postaciach i arcymistrzowskich dialogach. Polskie kino nie bardzo ma warunki do zabawy formalnej, więc musi skupiać się na dialogach, a te w "Kilerze" są wręcz już klasyczne, jako że spora część przeszła do języka potocznego.
Obsada dobrana została iście perfekcyjnie. Mamy tu i Cezarego Pazurę, który po sukcesie Kilera stał się polską megagwiazdą pod koniec lat 90., jest i wielki Jerzy Stuhr jako niezapomniany komisarz Ryba, który kradnie każdą scenę w jakiej się pojawia. Jest i Krzysztof Kiersznowski jako Wąski, no i przede wszystkim lokomotywa i czołg całego filmu, czyli Janusz Rewiński w genialnej roli Siary.
Jak rozpętałem drugą wojnę światową z 1969 roku
Wojenne perypetie Franka Dolasa są filmem unikalnym w polskiej kinematografii. W dużej mierze ze względu na to, iż zupełnie inaczej podchodzą do tematyki II wojny światowej. Jak wszyscy wiemy, Polska była w samym centrum tych najstraszliwszych wydarzeń w historii ludzkości, tak więc nasz stosunek do wszystkiego co z wojną związane jest szczególny. Trudno naszym filmowcom, autorom książek czy poetom pokazać wojnę w sposób inny niż horror, dramat, czy emblematyka martyrologiczna.
Tymczasem "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" podchodzi do tego trudnego tematu z lekkością i finezją, poprzez urokliwą i szczerze zabawną komedię pomyłek. Jej wielkość polega na tym, że ani razu nie przekracza granicy dobrego smaku, nie rani niczyich uczuć, w zamian przynosi katharsis i pozwala spojrzeć na nasz kraj i rodaków z pełnym empatii dystansem.
Sami swoi z 1967 roku
Geniusz komedii Sylwestra Chęcińskiego polega na tym, że w mistrzowski sposób łączy bezpretensjonalny i prosty humor, oparty na motywie waśni między sąsiadami, z kontekstem społeczno-historycznym. "Sami swoi" są bowiem swojskim portretem Polaków w czasach tuż po II wojnie światowej, którzy próbują ułożyć sobie życie na nowo i nie zawsze im to wychodzi.
Film Chęcińskiego pokazuje wszystkie przywary Polaków, które ostały się do dziś, takie jak przesadna duma, upór, cwaniactwo, strach i niechęć przed wszystkim co nowe bądź nieznane. Ale Chęciński pokazuje to z dużą dozą wyczucia i sympatii do swoich bohaterów. Zresztą emanacją tego jest relacja rodzin Kargulów i Pawlaków – niby się kłócą i walczą ze sobą, ale tak naprawdę nie mogą bez siebie żyć i są sobie nawzajem potrzebni.
Vabank z 1981 roku
Fabularny debiut Juliusza Machulskiego to kapitalna filmowa robota na najwyższym poziomie. "Vabank" zachwyca warstwą realizacyjną (świetnie oddany klimat Warszawy lat 30., zanurzony w dźwiękach muzyki jazzowo-swingowej). Ma też znakomite tempo, starannie zachowany rytm i fantastycznie poprowadzonych aktorów (Jan Machulski, Leonard Pietraszak, Witold Pyrkosz). To jeden z niewielu polskich filmów czysto rozrywkowych, których nie musimy się wstydzić za granicą. Jego siłą jest też umiejętne wykorzystanie poetyki komedii kryminalnej, tzw. heist movies i świetnie rozpisane dialogi oraz sceny, które są uniwersalnie zabawne, bez względu na to kto i gdzie je ogląda.
Chłopaki nie płaczą z 2000 roku
Nie jest to może specjalnie oryginalna czy nawet genialna komedia, ale jest w niej jakiś urok i finezja dowcipu, nie zawsze z najwyższej półki, który przyciąga i najzwyczajniej w świecie bawi. Ilość kapitalnie napisanych postaci, głównie drugoplanowych, takich jak Bolec czy Grucha (ogólnie mam wrażenie, że postać grana przez Macieja Stuhra to zaledwie katalizator dla wszystkich innych bohaterów i scen) oraz przede wszystkim fenomenalnych dialogów jest nie do przecenienia. Póki co "Chłopaki nie płaczą" są jak dla mnie ostatnią udaną polską komedią. Fakt, że od tylu lat nie powstał film na podobnym chociaż poziomie, jest niestety dość mało zabawny...