"Obi-Wan Kenobi" zapowiada się przednio. Dlaczego więc na HBO Max czekam dużo bardziej niż na Disney+?
Opublikowana w nocy oficjalna zapowiedź premiery i plakat miniserialu "Obi-Wan Kenobi" będą dzisiaj jednym z popkulturowych tematów dnia. Nic w tym dziwnego, mamy do czynienia z produkcją, na którą czekają miliony widzów z całego świata. Nie wyłączając mnie. Trudno oprzeć się jednak wrażeniu, ze nawet z takimi hitami na rozkładzie oferta Disney+ prezentuje się bardzo ubogo i takie HBO Max bije ją na głowę.
Po siedemnastu latach przerwy Obi-Wan Kenobi i Darth Vader ponownie razem na jednym ekranie. To jedno zdanie wielu z nas wystarcza za najlepszą reklamę nadchodzącego na Disney+ serialu "Obi-Wan Kenobi". Produkcja właśnie otrzymała oficjalną datę premiery i pierwszy plakat. Większość szczegółów na jej temat wciąż pozostaje ukryta za zasłoną tajemnicy, ale nie ma to wielkiego znaczenia. Już możemy otwarcie powiedzieć, że będzie to jeden z największych serialowych hitów roku.
Rozgłos wokół "Obi-Wana Kenobiego" dobrze pokazuje jednak pewien problem nierozerwalnie związany z Disney+. Coraz wyraźniej widać, że to serwis VOD działający na bazie pojedynczych głośnych wydarzeń. Niemalże "eventowy". Trzeba Disneyowi oddać sprawiedliwość, że większość z jego premier naprawdę potrafi wywołać burzę w sieci (w Polsce najgłośniej ostatnio było o "Hawkeye'u" z Piotrem Adamczykiem) i przyciągnąć dużą widownię. Tylko na jak długo? Czy z Disney+ będzie można korzystać na takiej samej zasadzie jak z platformy Netflix? Osobiście zupełnie tego nie widzę, a w przypadku HBO Max sprawa wygląda inaczej.
Disney+ raz na 2-3 miesiące wypuszcza głośną premierę taką jak "Obi-Wan Kenobi". Ale co oglądać międzyczasie?
Nie mam tutaj oczywiście zamiaru podważać marketingowego potencjału produkcji serwisu. Z ich jakością bywało różnie, ale najważniejsze nowości Disney+ na papierze zawsze robią wrażenie. Seriale "Star Wars" zostały przyjęte wyjątkowo ciepło przez fanów (inna sprawa, że poprzeczka nie była zawieszona wysoko po porażce trylogii sequeli). Trudniejsza do oceny jest dotychczasowa forma produkcji powstających na Disney+ w ramach Marvel Cinematic Universe. Uznajmy natomiast na moment, że hipotetyczny widz jest zadowolony z wszystkich dotychczasowych seriali platformy: od "WandaVision" i "The Mandalorian" aż po "Hawkeye'a" i "The Book of Boba Fett". Problem w tym, że na tych kilkadziesiąt godzin rozrywki musiał czekać ponad rok.
Disney+ nieco przyśpieszył tempo wypuszczania nowych produkcji względem tego, jak wyglądała sytuacja na początku istnienia serwisu. W porównaniu do HBO i przede wszystkim Netfliksa nadal rusza się jednak jak bardzo powolny ślimak. "WandaVision" w styczniu, "Falcon i Zimowy żołnierz" w marcu, "Loki" w czerwcu, "Hawkeye" w listopadzie i "The Book of Boba Fett" w grudniu. A między nimi takie aktorskie "hity" jak "The Mysterious Benedict Society", "Doogle Kamealoha M.D.", "Big Shot", "Turner & Hooch" i "Just Beyond", o których słyszała może garstka widzów poza USA. Sytuację trochę ratują animacje (seriale, antologie i shorty), ale nawet z nimi tempo Disneya nie zwali nikogo z krzesła.
Ewentualne dodanie produkcji FX czy Hulu (nie wiemy do końca jak będzie wyglądać sytuacja z tą platformą) też nie stanowią idealnego remedium na kłopoty. Ktoś może oczywiście słusznie zauważyć, że seriale Disney+ nie wychodzą przecież od razu w całości. Kolejne odcinki są zamiast tego publikowane tydzień po tygodniu. Tylko czy to cokolwiek zmienia? Przyjęcie mniejszej skali ujawnia w zasadzie te same problemy. Można przecież zapytać: "Co widz ma oglądać w ciągu rzeczonego tygodnia poza jednym odcinkiem nowego serialu? W kółko stare animacje Disneya i Pixara?". Taka odpowiedź nie zadowoli przecież nikogo, nawet rodziców z małymi dziećmi.
Disney+ zapowiada się na serwis, na których konto opłaca się mieć tylko czasowo. Netflix, HBO Max i Amazon Prime Video mają nad nim dużą przewagę.
Jestem w stanie wyobrazić sobie mnóstwo osób, które wykupią subskrypcję Disney+ na 30 dni. Obejrzą w tym czasie wszystko, co zebrało się na platformie, a potem na kilka miesięcy z niej zrezygnują. I tak w kółko. Takie podjeście ma największy sens, ale oczywiście nie jest platformie na rękę. Tylko jak temu zaradzić? Z grubsza rzecz biorąc, sposoby są trzy: wypakowanie oferty po brzegi nowościami, znaczące obniżenie ceny lub hybryda obu rozwiązań. Na polskim gruncie pierwszą strategię przyjął Netflix, drugą Amazon Prime Video, a z kolei HBO Max spróbuje wpasować się trzecią opcję.
Niska cena i wysoki stopień znajomości wśród klientów za sprawą HBO GO sprawiają, że nowa usługa WarnerMedia ma znacznie łatwiejszy start w naszym kraju. Disney+ zdążył sobie z kolei po drodze nagrabić, a koszt jego subskrypcji wciąż jest zagadką (choć poszlak nie brakuje). To jednak nie wszystko. HBO Max ma po prostu znacznie bardziej atrakcyjną bibliotekę. Tegoroczne kinowe nowości od Warner Bros. to tylko jedna strona medalu. Pod tym względem jest remis z lekkim wskazaniem na Disneya. WarnerMedia ogłosiło jednak dzisiaj rano szeroką współprace z Sony Picuters, dzięki której w Polsce na HBO Max zadebiutują m.in. "Venom 2" i "Spider-Man: Bez drogi do domu".
W połączeniu z mocą przerobową klasycznych stacji telewizyjnych takich jak HBO, Adult Swim, TNT, Cartoon Network czy The CW oferta HBO Max prezentuje się po prostu bardzo atrakcyjnie i co najważniejsze daje nadzieję na ciągłe i stałe poszerzenia biblioteki. Inaczej niż na Disney+, gdzie przerwy między premierami również w 2022 roku będą za duże. Dlatego choć nie jestem wielkim fanem binge-watchingu, to polecam wszystkim zrobić wyjątek dla "Moon Knighta", "Obi-Wana Kenobiego" i kilku innych nowości Disney+. Lepiej ogarnąć wszystkie odcinki za jednym zamachem i nie marnować niepotrzebnie pieniędzy.