REKLAMA

Zarabiali miliony, niosąc słowo boże w telewizji. "Oczy Tammy Faye" to historia, która wydarzyła się naprawdę

"Oczy Tammy Faye" to opowieść o imperium zbudowanym przez małżeństwo teleewangelistów, którzy oszukiwali swoich fanów. Michael Schowalter opowiada ich historię, bez jakiegokolwiek zaangażowania. To biopic, jakich wiele. Co poszło nie tak? Dowiecie się z naszej recenzji.

oczy tammy faye recenzja andrew garfield
REKLAMA

"Oczy Tammy Faye" zawsze podkreślone są ciężkim makijażem. To jej znak rozpoznawczy, jak usłyszymy na początku filmu. Twórcom nie chce się jednak przebijać przez kolejne warstwy tapety słynnej teleewangelistki. Michael Showalter serwuje nam fabularyzowaną wersję dokumentu z 2000 roku pod tym samym tytułem, ale do przedstawionej tam opowieści ma niewiele, o ile cokolwiek, do dodania.

Otrzymujemy tak przeciętny biopic, że aż boli. Wszystko zostaje tu jakby od gatunkowej linijki odmierzone. Mamy istotne dla Tammy Faye wydarzenie z dzieciństwa, przeskakujemy do czasów studiów, gdzie poznaje przyszłego męża Jima Bakkera, z którym za chwilę zacznie budować teleewangelickie imperium znane jako PTL. Razem przekazują wiernym przed telewizorami słowo boże, aby wyciągnąć od nich pieniądze. Datki płyną, stacja się rozrasta, powstaje nawet chrześcijański Disneyland, ale nie wszystko układa się tak, jakby bohaterowie sobie tego życzyli.

REKLAMA

Oczy Tammy Faye - recenzja filmu

Już na samym początku, w dokumentalnych wstawkach usłyszymy o pearly-gate, które dla Tammy Faye i Jima Bakkerów, było tym czym watergate dla Richarda Nixona. Informacje o zarobkach i oszustwach teleewangelistów sprawiły, że opinia publiczna się od nich odwróciła. Twórcy mogliby się więc pokusić, aby wpuścić nas za kulisy afery. Showalter nie idzie drogą Aarona Sorkina i jego "Being the Ricardos", gdzie jeden tydzień z życia tytułowego małżeństwa staje się przyczynkiem do retrospektywnego spojrzenia na ich życie. Tutaj skandalowi poświęcono zaledwie kilka scen, pozwalając, aby opowieść rozjechała się na wszystkie strony.

Na ekranie pojawiają się kolejne wątki i postacie, ale twórcy nie mają pomysłu jak to wszystko wykorzystać. Półgębkiem mówią to, co powinni wypowiadać pełnym głosem. Dlatego przez film przewijają się motywy hipokryzji teleewangelistów, zacietrzewienia kościoła i kryzysu chrześcijańskich wartości. Na każdy z nich twórcy poświęcają dosłownie chwilę. Pojawiają się one, kiedy Tammy Faye wydaje pieniądze z datków wiernych na kolejne futra, gdy kaznodzieja prowadzący konkurencyjną telewizję mówi, że trzeba uchronić Stany Zjednoczone przed feminizmem i homoseksualizmem, czy podczas podszytych homoerotyzmem zabaw Jima z asystentem.

Showalter ani razu nie jest tak odważny, aby wbić szpilę środowisku teleewangelistów i wzbogacić swoją opowieść o bardziej uniwersalne znaczenia. Wchodzimy bowiem do świata wyjętego z najbardziej perwersyjnych fantazji twórców kina christploitation. W tej wyidealizowanej wizji pojawiają się pęknięcia, ale nigdy nie pozostawiają po sobie trwalszych śladów. Dlatego gdy mała Tammy Faye dostaje dziwnego ataku w kościele, wierni zachwycają się tym, że się posikała. Wszyscy prawią tu o chrześcijańskich wartościach, a nakryta na zdradzie protagonistka bez słowa sprzeciwu gotowa jest wyrzucić ze swego życia kochanka i nigdy więcej o nim nie pomyśleć.

Oczy Tammy Faye - recenzja - zwiastun

Showalter stawia swoim bohaterom pomnik trwalszy niż ze spiżu. Momentami przedstawia ich nawet jako bojowników o lepszy chrześcijanizm. Jim przekonuje wykładowcę, że należy odrzucić dogmat cierpienia i pokory, bo Bóg chciałby, abyśmy się dobrze bawili. Tammy Faye natomiast nieraz wykazuje się progresywnym zacięciem rozprawiając o miłości do bliźniego, nawet jeśli jest homoseksualistą. Reżyser spogląda na nią z podziwem, chcąc uhonorować jej wytrwałość. Dlatego zhańbiona protagonistka podchodzi do wyśmiewających jej makijaż nastolatków, aby się przedstawić i zawalczyć o swój honor i niczym jej pierwowzór nieraz powtarza "to nie koniec, dopóki to nie koniec".

Twórca zdaje się bowiem mówić nam, żeby zacisnąć zęby, bo Bóg nigdy nie zsyła nam czegoś, czego nie moglibyśmy wytrzymać i ma dla nas większy plan. "Oczy Tammy Faye" stają się przez to opowieścią o szukaniu odkupienia. Tam gdzie jednak "Jestem najlepsza. Ja, Tonya" również będąca próbą rehabilitacji skompromitowanej w oczach opinii publicznej kobiety, nadrabiała scenariuszowe mielizny zabiegami formalnymi, tutaj mamy co najwyżej ładne odtworzenie epok, w których rozgrywa się akcja. Twórcy skupiają się na realizmie medialnym, ale przełomowości wywiadu protagonistki z chorym na AIDS homoseksualistą, widz sam musi się domyśleć.

REKLAMA

Oczy Tammy Faye - czy warto obejrzeć nowy film z Andrew Garfieldem?

"Oczy Tammy Faye" to film, który wygląda jakby został zrealizowany przez kogoś, kto sobie pomyślał, że aby utrzymać naszą uwagę wystarczy odpowiednio ucharakteryzować Jessicę Chastain. Rzeczywiście aktorka została zmieniona nie do poznania i potrafi zachwycić swoją grą. Wszystko to kosztem reszty produkcji i obsady. Andrew Garfield najlepiej sobie radzi, kiedy nie musi partnerować jej na ekranie. W ich wzajemnych relacjach chemii ile między polskimi biskupami a papieżem Franciszkiem. Oddając im sprawiedliwość, nie jest to wina odtwórców głównych ról, tylko daremnego scenariusza.

"Oczy Tammy Faye" nie mają nic ciekawego do powiedzenia. Dużo wody, mało ryb, bo twórcy konsekwentnie omijają wszystko, co mogłoby nadać produkcji jakiegoś charakteru. W efekcie część widzów po seansie dumnie krzyknie "Bóg nie umarł" i wróci do swojego grzesznego życia, a reszta włączy sobie "Prawych Gemstonów" i wyobrazi sobie, czym ten film mógłby być.

Film już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA