"Spider-Man: Bez drogi do domu" uratował MCU. Świat przypomni sobie, czemu kocha superbohaterów
"Spider-Man: Bez drogi do domu" spełnił wszelkie oczekiwania. Największy superbohaterki film od czasu "Avengers: Koniec gry" mógł ostatecznie pogrążyć Marvel Cinematic Universe lub uratować serię po bardzo kiepskim roku. Na szczęście zrobił to drugie, choć dużej mierze odszedł od tego, co charakteryzowało wcześniejsze filmy z Tomem Hollandem.
Tekst zdradza szczegóły dotyczące fabuły "Spider-Man: Bez drogi do domu". Recenzję bez spoilerów znajdziecie tutaj.
Marvel nie ma za sobą najłatwiejszego roku. Fatalna "Czarna Wdowa" pokazała problem z brakiem mocnych postaci po odejściu z franczyzy takich aktorów jak Robert Downey Jr czy Chris Evans. W dodatku gwiazda produkcji Scarlett Johansson poszła na wielotygodniową wojnę o wpływy z biletów, co tylko pogorszyło opinię Disneya w Hollywood. To nie był jednak koniec, bo w kolejnych miesiącach doszedł do tego proces o prawa Irona Mana, Doktora Strange'a i innych popularnych postaci.
Listopad otworzył z kolei najbardziej niepotrzebny film w historii MCU, czyli nieszczęsne "Eternals". Tuż po bardzo słabej premierze produkcji stało się pewne, że rok Marvela wisi na włosku. Filmową część uniwersum miał jeszcze szansę uratować "Spider-Man: Bez drogi do domu", ale oczekiwania, które narosły wokół niego, byłyby w stanie pogrążyć każdą produkcję, nawet tę poświęconą najpopularniejszemu obok Batmana amerykańskiemu superbohaterowi. Na szczęście nowy "Spider-Man" stanął na wysokości zadania i połączył dwa (wydawać by się mogło) zupełnie różne estetycznie światy.
"Spider-Man: Bez drogi do domu" to najlepszy "pajęczy" film ery MCU i Toma Hollanda.
Fani Petera Parkera od samego początku byli podzieleni w ocenie Toma Hollanda. Niektórzy twierdzili, że to najlepsza wersja tego bohatera w historii, inni narzekali na brak konsekwencji jego działań i samodzielności. Dla nich to nie był w ogóle prawdziwy Peter Parker. Obie strony miały swoje racje i nawiązywały do trochę innych epok w historii tego bohatera. Marvel Cinematic Universe czerpało garściami z atmosfery wczesnej serii autorstwa Stana Lee, ale dorzuciło do tego garść epickości rodem z Avengers i cech charakteru Milesa Moralesa (czyli alternatywnej wersji Spider-Mana pierwotnie z uniwersum Ultimate).
Jednocześnie o Człowieku-Pająku w wykonaniu Toma Hollanda nie dało się powiedzieć, że to postać stojąca na własnych nogach. Wszyscy jego złoczyńcy realnie byli wrogami Iron Mana. Każda opowieść z jego udziałem dotyczyła w zasadzie kogoś innego. Dziesiątki gadżetów i ciągłe wsparcie ze strony Starka odebrały Peterowi przedmiotowość rodem z najbardziej ukochanych historii jego fanów.
Pomysł na pojawienie się dodatkowych dwóch Spider-Manów w nowym filmie był równie ekscytujący co przerażający. Miałem poważne obawy, czy któraś ze stron znowu nie będzie w "Spider-Man: Bez drogi do domu" grać roli przystawki do głównego dania. Albo Tom Holland znowu zostanie przyćmiony przez starszych bohaterów, albo oni posłużą za nijakie cameo bez realnego wpływu na fabułę i jej emocjonalne podłoże. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca, a nowy film połączył najlepsze cechy filmów Marvel Studios i pajęczych produkcji Sony.
"Spider-Man: Bez drogi do domu" zabiera Petera Parkera w podróż pełną bólu i konsekwencji.
Od tego punktu tekst jest pełen spoilerów fabularnych.
Tegoroczny film zaczyna się po finałowej scenie "Spider-Man: Daleko do domu". Mysterio zdradza światu prawdziwą tożsamość bohatera za sprawą portalu J. Jonah Jamesona, co wywołuje masową histerię. Ktokolwiek liczył jednak na duży wątek poświęcony temu problemowi, ten szybko zostaje sprowadzony na ziemię. Opowieść o kłopotach Petera z prawem służy tylko przedstawieniu cameo Matta Murdocka oraz wypełnieniu trailerów fabularną watą, dlatego zostaje zakończona błyskawicznie i w sposób kompletnie pozbawiony napięcia. Główną motywacją Parkera staje się umożliwienie MJ i Nedowi Leedsowi dostania się na uczelnię MIT.
Sama znajomość ze Spider-Manem staje się dla tej dwójki ciężarem (a przynajmniej tak to widzi grany przez Hollanda nastolatek), dlatego udaje się on do Doktora Strange'a. Były Najwyższy Mag decyduje się pomóc i tworzy czar zapomnienia. Za jego sprawą cały świat zapomni, że Peter Parker to Człowiek-Pająk. Problem w tym, że chłopak systematycznie do listy wyjątków dorzuca kolejne osoby i zaburza tym sposób delikatną strukturę zaklęcia. Do świata MCU zaczynają przenikać kolejne osoby znające prawdziwą tożsamość Spider-Mana.
Zielony Goblin, Doktor Octopus, Jaszczur, Sandman i Electro nie są tutaj jednowymiarowymi zbirami.
Twórcy decydują się połączyć całą piątkę w jednym miejscu wyjątkowo szybko, co pozwala widzom na lepsze poznanie każdego i częstsze kontakty między nimi samymi. Każda taka interakcja to prawdziwa skarbnica meta humoru i rozmaitych nawiązań. Fani poprzednich filmów będą mieli autentyczną frajdę z analizowania, kto kogo znał i jakie były między nimi relacje. "Spider-Man: Bez drogi do domu" traktuje każdego jak pełnoprawną postać mającą własne motywacje. Oczywiście czasem wychodzi to lepiej (Doc Ock i Sandman), a czasem gorzej (Jaszczur), ale to już po części wina oryginalnych produkcji.
- Czytaj także: Wciąż mało wam opinii o "Spider-Man: Bez drogi do domu"? Sprawdźcie reakcję Piotrka Grabca.
Wielu fanów Spider-Mana od dawna wyczekiwało pojawienia się ikonicznej grupy antagonistów zwanej Sinister Six. Wydawało się, że dostaniemy ją właśnie teraz, ale to była swego rodzaju zmyłka. I bardzo dobrze, bo dzięki temu film Jona Wattsa staje się nieprzewidywalny. Chyba nikt nie mógł przewidzieć, że Spider-Man powalczy u boku Sandmana z Electro lub później zdecyduje się wyleczyć wszystkich wrogów swoich alternatywnych wersji z innych uniwersów. Podobnych zaskoczeń wkrótce dostajemy zresztą więcej wraz z pojawieniem się z dawna oczekiwanych, ale nigdy nie potwierdzonych Andrew Garfielda i Tobeya Maguire'a.
Każdy Spider-Man dostaje swoje pięć minut. Nie sądziłem, że Andrew Garfiled i Tobey Maguire wrócą w takim stylu.
Obawy nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Scenarzyści Chris McKenna i Erik Sommers dają oddech każdemu z "Pajęczarzy", najpierw zestawiając ze sobą stare wersje. Dzięki temu jesteśmy w stanie uwierzyć, że każdy z bohaterów działa tutaj według własnego kompasu moralnego i z poczucia obowiązku. Mają swoją indywidualną przeszłość, własne motywacje, a nawet po części różnią się mocami. W ten sposób Garfield i Maguire przekazują swoje doświadczenie postaci Hollanda.
Spider-Man z Marvel Cinematic Universe długo żył w kokonie bezpieczeństwa stworzonym przez Avengers i Tony'ego Starka. W "Spider-Man: Bez drogi do domu" nareszcie otrzymuje typowe dla tej postaci życiowe lekcje, oczywiście ze słynną maksymą o odpowiedzialności na czele. Można się było obawiać, czy zostanie ona przedstawiona w sposób naturalny i wiarygodny, na szczęście twórcy wybrnęli z tego wyzwania absolutnie obronną ręką.
Czy czyni to "Spider-Man: Bez drogi do domu" idealnym filmem? Oczywiście nie.
W historię wkradło się kilka nielogiczności, CGI momentami mocno kuleje (co jest o tyle zrozumiałe, że graficy komputerowi musieli też odmłodzić część postaci), a magię i naukę jak zawsze w MCU można traktować w zasadzie zamiennie. Część widzów zirytują niektóre wymuszone nawiązania do klasycznych kwestii czy momentów. Żadna z tych rzeczy nie odciąga jednak uwagi na dłużej niż sekundę. Jonowi Wattsowi udało się stworzyć film pełen emocjonalnego wydźwięku, potrafiący na chwilę zatrzymać się i przemyśleć to, co właśnie się wydarzyło.
Marvel Cinematic Universe od dawnych produkcji superbohaterskich odróżnia właśnie ciągłe dążenie do akcji. Coś musi się tu dziać non-stop. "Spider-Man: Bez drogi do domu" bardzo sprawie korzysta na doświadczeniach poprzedników z czasów Andrew Garfielda i Tobeya Maguire'a. Dzięki temu łączy radość i dziecięcą ekscytację MCU z powagą trylogii Raimiego oraz świeżością pierwszego "Niesamowitego Spider-Mana". Wychodzi z tego mieszanka wszystkich najlepszych cech każdej z serii. Dlatego właśnie Marvel zaliczył absolutny triumf, którego się nie spodziewałem, a który jest przeze mnie (i wielu innych fanów Spider-Mana) bardzo mile widziany.