Oglądasz „Top Model" albo „40 kontra 20”? A może zarywasz noce przy i choć chcesz przestać, reality show cały czas cię przyciągają. Dlaczego? Na to pytanie odpowie nam Jacek Mikucki, medioznawca z Uniwersytetu Warszawskiego.
Rocznie w telewizjach i platformach streamingowych powstają tysiące produkcji fabularnych, jednak programy typu reality show cieszą się niesłabnącą popularnością. O ich sile świadczy choćby to, że ten telewizyjny przecież format znalazł swoje miejsce również w serwisach VOD – mowa tu o najnowszej produkcji zatytułowanej „Too Hot to Handle”. Ostatnim hitem okazał się program „40 kontra 20". Dlatego postanowiliśmy porozmawiać z medioznawcą z Uniwersytetu Warszawskiego Jackiem Mikuckim, aby wyjaśnił, skąd bierze się ta popularność.
Po co nam programy typu reality show? – opowiada Jacek Mikucki
Matylda Grodecka: Dlaczego oglądamy reality show?
Jacek Mikucki: Z powodu podglądactwa. Już Freud twierdził, że podglądanie jest nieodłączną cechą człowieka, pragnieniem, które trzeba zaspokoić. Programy z rodzaju reality TV pozwalają nam tę potrzebę zrealizować. Wystarczy spojrzeć na ramówkę telewizyjną – programy reality show z programami scripted reality zapełniają ją niemal w całości. Od godzin popołudniowych zaczyna się emisja produkcji paradokumentalnych, a potem mamy reality show, takie jak „Top Model”, „Hotel Paradise” i tak dalej. Wszystkie one symulują rzeczywistość.
Współcześnie to raczej rzeczywistość przepuszczona przez filtr Instagrama – nie znajdziemy tam faceta z brzuszkiem czy kobiety z wyraźnymi zmarszczkami.
Tak, bo tego typu programy nie tylko są symulacją rzeczywistości, ale też tworzą własną. To tworzenie rzeczywistości symulakrycznej, gdzie świat postrzegany przez widza jest wieczną symulacją. W mediach społecznościowych też tworzymy ten świat symulakryczny, taki odpowiednik naszego życia rzeczywistego, w którym jednak nie każdy ma sześciopak i piękne zęby. Proszę też pamiętać, że ludzie lubią oglądać ładne obrazki, ładne rzeczy. Dlatego sceneria jest też bardzo ważna w programach typu reality show. Jesteśmy przenoszeni do pięknych, egzotycznych klimatów, które sprzyjają wyzwoleniu, zabawie, przekraczaniu granic, rozbieraniu i nagości.
Dobór uczestników programu jest więc dość tendencyjny. Już na poziomie castingu są wybierane osoby nie tylko z pożądanym ciałem – smukłym, opalonym, ale też cechami ekshibicjonistycznymi. Na tym etapie uczestnicy często są parowani ze sobą. Są robione analizy psychologiczne, kto będzie najlepiej pasował do kogo, żeby było jak najwięcej rotacji. W programach takich jak „Warsaw Shore” jest promowana agresja i konflikt, a z drugiej strony w „Hotelu Paradise” oś narracyjna jest budowana wokół intryg. Odbiorca zwykle nie jest świadomy tego, że to jest po części napisane w luźnym skrypcie.
Czy ta pozorowana rzeczywistość sprawia, że ci bohaterowie są dla nas jakimś punktem odniesienia?
Oglądamy je czasem, żeby upewnić się, że mamy trochę lepiej w życiu, ale raczej działa to w przypadku programów paradokumentalnych, gdzie widzimy patologie życia społecznego. Natomiast przy programach typu randkowego, mamy chęć zaspokojenia pragnienia podglądactwa, przynosi to nam rozrywkę.
To nie jest tak, że siedzimy i się ciągle porównujemy. Jesteśmy ciekawi, do czego są zdolni uczestnicy, do czego dalej się posuną, do czego my byśmy się nie posunęli. Oni przekraczają granice za nas. W Polsce fascynacja programami reality show zaczęła się od „Big Brothera” 20 lat temu. Wróćmy do jednej z polskich edycji tego programu, kiedy jego uczestnicy, tzw. Frytka i Ken uprawiali seks na oczach kamer – wtedy to było szokujące! Kilkanaście lat później powstała polska edycja Shore – „Warsaw Shore”, gdzie seks był nie tylko na porządku dziennym, ale uczestnicy rywalizowali wręcz ze sobą, kto pierwszy zaciągnie kogoś do łóżka. Do tej pory pamiętam, jak jedna z uczestniczek pierwszej edycji show podczas emisji pamiętników wideo, była z siebie dumna, że była pierwsza, która po imprezie przyprowadziła mężczyznę do tzw. pokoju seksu – bzykalni. Mamy więc jawną faworyzację dokonań seksualnych – kto bardziej, kto więcej, kto pierwszy.
I jak w tym odnajduje się „Too Hot Too Handle”, gdzie za uprawianie seksu grozi kara?
To jest reality show na odwróconej zasadzie, ale nadal wszystko się kręci wokół seksualizacji.
Proszę zwrócić uwagę na ewolucję gatunku. „Jersey Shore” był pierwszym reality show z prawdziwego zdarzenia, ale początków gatunku możemy się doszukiwać w Ameryce w programie „An American Family”. Z założenia miał on pokazać piękną amerykańską rodzinę, jednak w trakcie realizacji, kiedy kamery śledziły każdy ruch jej członków, okazało się, że nie jest ona wcale taka piękna. Mąż zdradzał żonę, żona miała problemy z alkoholem, a syn okazał się homoseksualistą – 40 lat temu to było szalenie kontrowersyjne. Wydaje mi się, że to od tamtego momentu telewizje zauważyły, że ludzie niekończenie chcą oglądać ładne, zwyczajne życie, ale chcą sensacji, czegoś kontrowersyjnego.
Jak walki 40-latek z 20-latkami o tego samego samca alfa?
W przypadku „40 kontra 20” możemy powiedzieć, że to rozszerzona wersja „Kawalera do wzięcia”. Mamy mężczyznę po 40 i po 20, ale mamy też uczestniczki reprezentujące większą różnorodność wiekową. To zagranie ma przede wszystkim na celu przyciągnięcie większej grupy widzów przed ekrany. Chciano zwiększyć oglądalność, rozszerzając grupę docelową odbiorców do 49 lat i wyżej.
Grupą docelową programów typu „Hotel Paradise” czy „Warsaw Shore” są ludzie młodzi w wieku 18-35 lat. Natomiast uczestnicy programu zazwyczaj mieszczą się w przedziale wiekowym od 18 do 30 lat. Mężczyźni optymalnie, żeby mieć stereotypowo męską sylwetkę, mają od 22 do 29 lat/ kobiety z kolei od 19 do 24 lat. Ta nierówność wiekowa wiąże się też z pewnym podejściem do życia.
Proszę zobaczyć, jak w tego typu programach są realizowane role społeczne. Na przykład już w samym opisie programu “40 kontra 20” młodsze uczestniczki są przedstawione jako odważne i przebojowe. Uczestniczki 40+ są za to prezentowane jako pewne siebie i stateczne. One nie poszukują mężczyzny, który się nimi zaopiekuje, w przeciwieństwie do młodszych, które szukają kogoś, kto zapewni im bezpieczeństwo. Uczestniczki 40 + są w stanie same sobie zapewnić tę potrzebę, i mężczyzna nie jest im bardzo potrzebny do realizacji jej. I teraz pytanie, którą z uczestniczek wybierze dany kandydat - kobietę, która jest bardziej pewna siebie i ma inne podejście do partnerstwa, czy jednak kobietę, która reprezentuje ten bardziej patriarchalny styl życia.
Obawiam się, że odpowiedź nas nie zaskoczy…
Na podstawie emisji dotychczasowych odcinków tego programu, może dostrzec, że uczestniczki bardziej dojrzałe komentują zachowanie tych młodszych, które są bardziej naiwne, pokazują, że chcą, by ktoś się nimi zaopiekował. Starsze uczestniczki zauważają to i zastanawiają się, czy mężczyźni, mówiąc kolokwialnie, na to lecą.
Lecą. Nie ma innej drogi?
Niebawem w Polsce ma zostać zrealizowana polska wersja programu „Finding Prince Charming”, który w teorii jest przeciwieństwem heteronormatywnych programów typu randkowego. Jest to reality show, w którym 13 mężczyzn o orientacji homoseksualnej będzie walczyć o względy wymarzonego kawalera. Zobaczymy, co tutaj się urodzi, choć powiem szczerze, że zapoznając się z opisem formatu czy sylwetki tytułowego „księcia” jestem pełen niepokoju, bo koncepcja pozostaje bez zmian - adoracja ciała, bogactwo, rajska i wakacyjna sceneria...
Coś, co cechuje te wszystkie programy to maczyzm, czyli budowanie wizerunku mężczyzny jako silnego, umięśnionego, który dba o ciało, a zwłaszcza muskulaturę. W heteronormatywnych programach randkowych kobieta często gra drugie skrzypce i rywalizuje względy mężczyzny. Zwłaszcza w programie „Rolnik szuka żony” to się bardzo rzucało w oczy. W polskiej wersji są mocno promowane wartości katolickie, ale gdzie to katolickie podejście w realizacji programu, gdzie nagle rolnik zaprasza pod dach kilka kobiet – przed ślubem – i całuje się z nimi gdzieś na polu. Pamiętam scenę z pierwszej edycji, gdzie rolnik pocałował najpierw jedną z uczestniczek w ciągniku, potem wziął na przejażdżkę następną kandydatkę i też się z nią całował. Trzecia była już odporna na zaloty rolnika i nie pozwoliła na pocałunek.
Czyli ciągnik nie jest jednak afrodyzjakiem doskonałym?
To była zabójcza scena, bo kiedy rolnik był z jedną z kandydatek w ciągniku i jeździł z nią po polu, dwie uczestniczki siedziały na łące i mogły zobaczyć, co tam się dzieje.
To okrutne.
No tak, a tu mamy tylko kilka uczestniczek na tym etapie programu. W “40 kontra 20” przecież te uczestniczki żyją razem w pokoju, trochę jak w akademiku. Wiedzą, że ich obiekt westchnień całował się z tą, tą i tamtą. I proszę sobie teraz pomyśleć, że one teraz ze sobą żyją. W tym czasie panowie oczywiście żyją jak królowie. To jest promowanie pewnego porządku społecznego.
I nie jest to specyfika wyłącznie polska....
Zarówno „Love Island", „Hotel Paradise" i „40 kontra 20" to formaty zagraniczne, które były realizowane w kilkunastu innych państwach na świecie, więc zostały już tam sprawdzone. TVN i Polsat importując je na nasze podwórko, mogą zakładać ich potencjalny sukces, oczywiście po dostosowaniu ich do kodów kulturowych w Polsce.
Dostosowaniu do kodów kulturowych?
Każdy format to wzorzec, kalka, którą przykładamy do kontekstu kulturowego w danym kraju. Przykładowo w Polsce kontekst religijny jest bardzo silny, o wiele silniejszy niż w Australii czy Wielkiej Brytanii. Można to zauważyć choćby w programie „Rolnik szuka żony”. Pamiętam odcinek, w którym rolnik przygotowywał się na przyjazd kandydatek i wieszał obraz Jana Pawła II, bo dla niego ważne są wartości religijne i chce, żeby małżonka też je reprezentowała.
Chwila, ale jak są dla niego takie ważne, to czemu dopiero wieszał obraz?
Przewiesił obraz, żeby był bardziej na widoku, kiedy kandydatka wchodziła do domu. Też podejście do samego wizerunku rolników jest różne. W Australii rolnicy byli wysportowani i zadbani – wyglądali jak modele, w Polsce to raczej byli ludzie tacy jak my, niekoniecznie mogliby od razu chodzić po wybiegu czy brać udział w sesji zdjęciowej.
Istnieje koncepcja odbioru przekazu, która zakłada, że żyjemy w erze denopticonu. Mówi ona o tym, że zwyczajni ludzie chcą oglądać zwyczajnych ludzi. Podglądanie celebrytów to już za mało. Dlatego też w obszarze mediów społecznościowych coraz większą popularnością cieszy się mikroinfluencing, gdzie mamy influencerów, którzy nie mają wielkich zasięgów, jednak małe grono satysfakcjonuje obie strony. Jedni cieszą się, że są podglądani, z pobudek ekshibicjonistycznych, a drudzy cieszą się, że podglądają zwyczajną osobę. I to o wiele bardziej zwyczajną niż ktoś, kto ma 190 milionów obserwujących.
Jakie jeszcze są różnice?
Z niuansów – w wersji Hiszpańskiej uczestnicy palą papierosy na wizji, w Polsce byłoby to nie do pomyślenia. Nawet w „Love Island”, które odgrywa się w sielskiej scenerii, nie widzimy, żeby uczestnicy mieli nałogi, takie jak palenie papierosów.
Różnica jest też w seksualizacji. W Polsce tego typu programy nie są aż tak kontrowersyjne jak ich odpowiedniki z Wielkiej Brytanii i Hiszpanii, w których uczestnicy idą „bardziej na całość”. Chociaż pierwsza edycja „Warsaw Shore” stała się też popularna poza granicami Polski właśnie m.in. ze względu na seksualizację. Wśród moich znajomych z Holandii cieszyła się ogromną popularnością, ich wersja formatu była mało kontrowersyjna, a Warsaw Shore było dla nich szokujące. Pierwsza edycja tego programu przełamała poczucie wstydu w polskich programach typu reality show, sprawiła, że nagość, seks, wulgaryzmu nagle stały się pożądane. A ludzie chcą więcej i więcej. Potrzebują coraz silniejszych bodźców. Trochę się obawiam, w którym kierunku to pójdzie...
No teraz to już tylko igrzyska śmierci.
No tak, wszystko może być możliwe w przypadku reality show. Jeszcze myślę, że bariera na narkotykowa w reality show nie została jeszcze do końca przełamana.
Reality show na odwyku, ja to nawet widzę.
Uzależnianie uczestników, a potem obserwowanie, kto najszybciej wyjdzie z nałogu? Spodziewam się tutaj jeszcze wielu różnych „interesujących” formatów.