Nowy sezon „Sky Rojo” jest odrobinę lepszy, ale to ciągle serial zupełnie niepotrzebny
2. sezon „Sky Rojo" już jest i bardzo stara się poprawić to, co nie udało się w 1.. Niestety, wychodzi miernie.
Netflix zdecydowanie przedobrzył z zaufaniem, jakim obdarzył twórców hitu „Dom z papieru”. Nie wątpię oczywiście, że kierowały nim wyniki oglądalności, ale w ten sposób można uzasadnić każdą decyzję. W przypadku „Sky Rojo” zdecydowanie poszło to za daleko.
Część osób, które czytają te słowa, już schyla się po kamienie, bo przecież „Sky Rojo” nie jest serialem tragicznym. No nie jest. To średniak, jest nieźle nakręcony, bardzo przyzwoicie zagrany i tak dynamiczny, jak tylko to możliwe. Rzecz w tym, że poza tymi formalnymi fajerwerkami, nie jest w stanie zaoferować widzowi nic więcej, a – z tego co widać niemal na każdym kroku – bardzo by tego chciał.
„Sky Rojo” to produkcja, która udaje, że ma do zaoferowania coś więcej.
Netflix wykombinował sobie to tak: weźmy Aleksa Pinę, który robi nam hitowy „Dom z papieru”, niech swój serial przeładuje pięknymi kobietami, niezdrową ilością seksu, wyzywającą nagością i przemocą, a do tego dorzućmy urzekające okoliczności hiszpańskiej przyrody. Będzie hit. Tylko że w czasie opracowywania tego sprytnego planu nikt nie pomyślał, czemu te wszystkie zabiegi mają służyć.
W pierwszym sezonie dostaliśmy więc brawurową opowieść o dziewczynach, które chcą uciec przed groźnym alfonsem, zabarwioną wątkami społecznymi. Serial nieśmiało pytał, dlaczego kobiety są tak zdesperowane, że ryzykują swoje życie, zdrowie i przede wszystkim wolność, aby pracować takim miejscu jak dom publiczny Romea. Próbowano też zastanowić się, czy miłość w brudzie narkotyków i seksu za pieniądze może przetrwać. Żadna z tych wątpliwości nie otrzymała należytego opracowania i przeszkadzała w szalonej rozwałce, niczym dźwięk trójkąta w black metalowej nawalance.
2. sezon „Sky Rojo” jest lepszy, ale wpada w te same pułapki co jego poprzednik.
Od pierwszych scen jest już wiadomo, że serial będzie intensywniejszy, mocniejszy i przede wszystkim – bardziej bezwzględny. Problem polega na tym, że w poprzedniej serii stawiano nam pytania, w tej próbuje się podbić stawkę. Rzecz w tym, że serial zupełnie nie umie tego zrobić. Zarówno poruszając poważne kwestie społeczne, jak i sugerując, że życie bohaterów jest zagrożone, trzeba mieć odwagę, żeby pociągnąć temat dalej.
W 2. Sezonie „Sky Rojo” jest cała masa zwrotów akcji, które – przyznaję – mają znacznie lepsze tempo, ale stają się puste, gdy rozumiemy, że status quo musi zostać zachowane, a twórcy są mniej odważni niż ich bohaterowie i nie potrafią w pociągnąć za spust i uśmiercić choćby drugoplanowego bohatera. Jasne, konwencja pozwala im na ciągłą zabawę w kotka i myszkę, czy też, używając metafory z samego serialu, grę Strusia Pędziwiatra i Kojota, ale jednocześnie, jeśli zrozumiemy, że żadna z tych sytuacji nie jest groźna, to znikają emocję. Wtedy staje się jasne, ze „Sky Rojo” jest w gruncie rzeczy tylko fasadą, za którą kryje się ruina.
Ta przemoc, ten seks odarty z głębi mógłby jeszcze się wybronić, tak jak bronił się 1. sezon, ale jeśli widzowi zostanie tylko strona wizualna i – powiedzmy – szczątkowa fabuła, bez emocji, bez strachu o życie bohatera, to zasadne wydaje mi się pytanie: czy powinniśmy go oglądać tylko ze względu na uznanego reżysera, piękny język i klimat? Jestem pewien, że każdy jest sobie w stanie na nie sam odpowiedzieć.