„Snake Eyes: Geneza G.I. Joe” udowadnia, że Hollywood nie dojrzało jeszcze do zabawy zabawkami
Najbardziej fascynujący i tajemniczy bohater linii zabawek Hasbro, staje się w swoim solowym filmie zwyczajnym protagonistą B-klasowych akcyjniaków. Nie dość, że się rozgadał, to jeszcze nie walczy za dobrze.
OCENA
Zabawki G.I. Joe to koncepty, które z łatwością trafiają do najmłodszych. Jedne symbolizują chciwość i mrok, a drugie lojalność i szlachetność. Próbując stworzyć na tej podstawie jakąś historię twórcy komiksów, animacji, a teraz i filmów aktorskich mieli całkowicie wolną rękę. W tym ostatnim wypadku poszli po linii najmniejszego oporu i poczuli w sobie zew dzieci bawiących się figurkami na chwilę przed niedzielnym obiadem. Fabułę dwóch dotychczasowych produkcji można przez to streścić słowami: G.I. Joe dobrzy, Kobra źli, żołnierzyki karabinami pif paf, ninja mieczami klik klak, wszystko bum. Ok, w „Czasie Kobry” dostarczało to sporej dawki frajdy, w „Odwecie” już tylko nudziło. Dlatego „Snake Eyes” miał wyznaczyć nowy kierunek serii.
Produkcja okazuje się jednak bardzo dziwacznym rebootem. Twórcy wchodzą tu w otwartą polemikę z poprzednimi filmami. Wciąż pamiętamy, jak tytułowy bohater w dzieciństwie wypowiedział wojnę przybranemu bratu, którego podejrzewał o zabicie swojego mistrza i złożył śluby milczenia. Cichy i zabójczy. Najbardziej cool postać aktorskich „G.I. Joe”. A teraz zastąpcie ją Michaelem Dudikoffem bądź Donem „The Dragon” Wilsonem ze swoich ulubionych akcyjniaków ery VHS. Tak właśnie w „Genezie G.I. Joe” wygląda Snake Eyes. Tu powalczy, tam rzuci żartem, a kiedy indziej będzie udawał, że boi się anakond wygenerowanych chyba przez specjalistów od efektów specjalnych z The Asylum (wytwórnia mockbusterów).
Tytułowego bohatera poznajemy, kiedy jako dziecko jest świadkiem zabójstwa swojego ojca.
Po 20 latach pojawia się szansa na zemstę. Snake Eyes musi tylko wstąpić w szeregi japońskiego klanu Arashikage. W tym celu zostaje poddany trzem próbom, które mają go nauczyć „wyzbyć się ego” oraz bezinteresowności i prawdomówności. Prostolinijność poraża tak bardzo, że można dojść do wniosku, że „Transformersów” pisali zdobywcy literackiej nagrody Nobla. Scenarzyści czynią swoją opowieść jak najbardziej przejrzystą i prostą w odbiorze. Jakby komunały nie wprawiały nas w wystarczające zażenowanie, to twórcy zawsze są również gotowi odpowiadać na pytania, które padają z ekranu, chociaż widzowie sobie ich nie zadają. Wprowadzają kolejne postacie i wątki, przez co nieraz usłyszymy: kto to jest? Czym jest G.I. Joe? O co walczy Kobra? Jeden z bohaterów zawsze czeka w pogotowiu, aby wszystko łopatologicznie wyjaśnić.
Wygląda tym samym na to, że do filmów na podstawie zabawek Hollywood ma wciąż to samo podejście, co jeszcze w ostatniej dekadzie XX wieku do kina superbohaterskiego. Komiksy są dla dzieci, więc Mroczny Rycerz musi być kolorowy i wpychamy do niego jak najwięcej postaci, aby Happy Meale z zabawkami się dobrze sprzedawały. Po „Batmanie i Robinie” Fabryce Snów odbiło się to czkawką i musiała zmienić mentalność. W tym wypadku to jeszcze przed nią. Dlatego podczas seansu nieraz poczujemy, jakbyśmy oglądali serial z lat 80. Jednak w animowanym „G.I. Joe” czekało się aż bohaterowie skopią tyłek członkom Kobry. I zawsze wyglądało to jak należy. Tutaj można o tym zapomnieć.
Wyłóżmy karty na stół.
Nie oglądamy „G.I. Joe” dla filozoficznych rozważań na temat natury dobra i zła. Zaczynając seans, chcemy widowiskowych scen akcji. Takich samych jak te, które już od lat wynagradzają nam całą banalną afirmację rodziny w serii „Szybcy i wściekli”. I faktycznie, kiedy na samym początku tytułowy bohater pakuje karabiny do wypatroszonych ryb (bo tak w XXI wieku przemyca się broń), aby zaraz potem uratować przyjaciela przed niechybną śmiercią, za chwilę zorientujemy się, że logika, jaką rządzi się opowieść, jest nam dobrze znana. Bohaterowie uciekają z doków, torując sobie drogę okaleczanymi ciałami członków yakuzy. Tym samym na każde pięć minut dialogu przypada 10 min rozpierduchy. Byłoby super, gdybyśmy mogli się jej przyjrzeć.
Robert Schwentke po krótkim flircie z arthouse’em w „Kapitanie” wraca do tego, do czego nas przyzwyczaił za sprawą „Red”, „R.I.P.D. Agentami z zaświatów” i dwoma częściami „Niezgodnej”. Cały czas przyśpiesza tempo i próbuje zachwycić widowiskową sensacją. Niestety w scenach akcji kamera trzęsie się bardziej niż u Larsa von Triera w czasach Dogmy 95, a montaż jest bardziej teledyskowy niż u niejednych vlogerów. Słowem: nic nie widać. Rozmazane plamy latają po ekranie, aż w końcu któraś znika i wtedy możemy domyśleć się, kto wygrał. Zarówno od strony fabularnej jak i formalnej, w każdym aspekcie tego filmu niepodzielnie panuje chaos. Od tego wszystkiego aż chce się ziewać. Minie więc jeszcze sporo czasu, zanim Hollywood dojrzeje do zabawy G.I. Joe. Dopóki to nie nastąpi, lepiej żeby odłożyło żołnierzyki na półkę, bo na razie robi sobie tylko krzywdę.