„Wojna z dziadkiem” to zawód. Nawet Robert De Niro wygląda, jakby nie wiedział, czemu w niej gra
Panie Robercie, wszystko w porządku? Każdy musi czasem zrobić coś dla kasy, ale... „Wojna z dziadkiem”? Dlaczego? Jest aż tak źle?
Przeglądając najnowszą filmografię Roberta De Niro, można poczuć smutek. Jeden z najlepszych aktorów wszech czasów pojawia się w produkcjach pokroju „Irlandczyk” czy „Joker”, ale ma też na koncie coraz więcej niewypałów, w których jest tylko cieniem siebie. Aż żal było patrzeć jak razem z Alem Pacino próbują wyciągnąć coś ze swoich ról w „Zawodowcach”. Łzy same napływały do oczu, kiedy próbował być zabawny w debiutujących w naszych kinach zaledwie przed tygodniem „Cwaniakach z Hollywood”. A teraz przy okazji „Wojny z dziadkiem” chce się tylko pokręcić przecząco głową i spuścić na ten tytuł zasłonę milczenia.
To nie tak, że Robert De Niro nie potrafi grać ról komediowych. Przecież wszyscy wybuchaliśmy śmiechem, gdy przeżywał kryzys w „Depresji gangstera”, a tym bardziej, kiedy śpiewał I Feel Pretty w jej kontynuacji. Tylko dlaczego tak się działo? Bo to jest Robert De Niro. Aktor, do którego łatka twardego mafioza przylgnęła dawno temu. Kiedy więc igra z tym wizerunkiem, jest to zabawne. Jego emploi aż się o to prosi. I Tim Hill o tym wie. W „Wojnie z dziadkiem” mamy jednak tylko jedną scenę, w której możemy to zauważyć. Kiedy tytułowy dziadek w ciemnych okularach i skórze zajeżdża pod szkołę po swojego wnuczka, trafiamy do strefy komfortu. Nic dziwnego, że chłopiec jest wystraszony. Powinien być. To Robert De Niro właśnie poczuł się dobrze w swojej roli. Niestety na krótką chwilę.
Zatrudniając taką legendę, trzeba umieć ją wykorzystać.
Robert De Niro to nie jakiś tam aktor. On jest każdą ze swoich najsłynniejszych ról i jednocześnie żadną z nich. Przecież kiedy walczył w „Legendach ringu”, nie widzieliśmy jego i Sylvestra Stallone. Widzieliśmy starcie Jake'a La Motty z Rocky'im Balboą. Jak mogłoby być inaczej, skoro we „Wściekłym byku” zaliczył tak charakterystyczny i pamiętny występ. Dzięki temu finałowy pojedynek wynagradza nam wszystkie wady produkcji. W przypadku „Wojny z dziadkiem” można o tym tylko pomarzyć.
Robert De Niro przez znaczną część filmu wygląda, jakby zastanawiał się, w ogóle co robi na planie. Jakby był tuż przed poważną rozmową z agentem na temat przyjmowanych ról. Nie dość, że zasłużył na coś lepszego, to jeszcze mamy do czynienia z powtórką z rozrywki. Bo przecież widzieliśmy go w podobnej kreacji w „Co ty wiesz o swoim dziadku?”, gdzie jego bohater postawił sobie za cel zrobienie z wnuka mężczyzny. Aktor mógł więc pobawić się swoim wizerunkiem twardziela i zrobił to znakomicie. Tutaj jest zwykłym tetrykiem zmuszonym przez córkę do zamieszkania z jej rodziną. Zajmuje sypialnię Petera, a chłopak nie może się z tym pogodzić i wypowiada mu wojnę. Ed niechętnie podejmuje rzuconą przez niego rękawicę. W ten sposób zaczynają podkładać sobie nawzajem świnię.
I gdyby reżyser wykorzystał emploi Roberta De Niro, moglibyśmy wybaczyć miałki scenariusz.
Nawet jeśli choć raz zdecydowałby się puścić oczko do kinomanów pamiętających dynamikę relacji aktora z Christopherem Walkenem w „Łowcy jeleni”, film stałby się o wiele lepszy. Tymczasem obaj panowie grają każdy sobie. Tu się pośmieją, tam utrą nosa małoletniemu Peterowi, a gdzie indziej skopią tyłek znęcającemu się nad nim chłopakiem. Tylko tyle. Nic więcej. Twórcy mają bowiem do dyspozycji gwiazdorską obsadę (prócz wymienionych panów na ekranie zobaczymy jeszcze chociażby Umę Thurman), a serwują nam standardową letnią komedyjkę o potrzebie kultywowania więzów rodzinnych.
Nie trzeba się nawet wysilać, aby odczytać ich zamiary. W końcu Robert De Niro (dla przyjaciół Bob) gra tu budowniczego (hehe), który bardzo często podkreśla wartość relacji rodzinnych. Wszystko po to, aby jak najmłodsi widzowie wygrzebali przesłanie z natłoku tanich żartów. Nawet ich nie będzie jednak w stanie rozbawić humor opierający się na ciągłych repetycjach, slapstickowe gagi i starcie mentalności młodych ze sposobem myślenia osób starszych. Twórcy „Wojny z dziadkiem” marnują każdą okazję, aby wybić ich produkcję ponad przeciętność. Zamiast iść do kina, lepiej od razu wyciągnąć białą flagę.