4 powody do miłości, czyli dlaczego "Andor" sprawił, że przeprosiłem się ze "Star Wars"
Nie czekałem na "Andora". Nie dlatego, że uznaję tę postać za nieciekawą - po prostu nie wierzyłem w to, że może między nami zaiskrzyć. Tak się złożyło, że nawet najlepiej oceniane seriale z uniwersum "Star Wars" sprawiły mi zawód - niekoniecznie duży, ale jednak. Tymczasem już pierwsze epizody produkcji skupionej na postaci pewnego rebelianta przeobraziły moją rezygnację w entuzjazm. Z radością opowiem wam, dlaczego uważam, że "Andor" to najlepsze "Gwiezdne wojny" od lat.
Dołącz do Disney+ z tego linku i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.
Dziękuję, "Andor". Dzięki tobie ja i "Star Wars" znowu jesteśmy ziomkami - nasza trudna relacja nareszcie się ociepliła. Jasne, trochę wyolbrzymiam; miłość do "Gwiezdnych wojen" nigdy we mnie nie zgasła, ale po kilku rozczarowaniach doszedłem do wniosku, że raczej już nie ewoluuje. Nic na to nie poradzę: nie kupiły mnie nowe seriale (o przyczynach tego stanu rzeczy pisałem już kilkakrotnie). Z filmów najbardziej ceniłem sobie nadzwyczajnie polaryzującego fanów "Ostatniego Jedi" Riana Johnsona, choć nie wywołał on we mnie tak wielu nieoczekiwanych emocji, jak - wydawałoby się: niepotrzebny - "Łotr 1".
Wieść o planach na realizację "Andora" początkowo mnie ucieszyła - wyobraziłem sobie bowiem produkcję w podobnym do "Łotra" tonie, poważniejszą i przejmującą. Szanse były spore: w końcu mieli za niego odpowiadać naprawdę kompetentni goście. A jednak doświadczenia z festiwalami cameo i nużącym fanserwisem powoli ten entuzjazm dławiły. Niepotrzebnie.
4 powody, dla których Andor jest najlepszy
Ja wiem, że jeszcze sporo może się w tej materii zmienić, ale co mi tam. Po pierwszych odcinkach stwierdzam, że już na tym etapie "Andor" to najlepszy serial z uniwersum i jedna z najciekawszych produkcji franczyzy w ogóle. Dlaczego? Śpieszę z odpowiedzią.
Tempo
Słyszałem trochę narzekań, że "Andor" zbyt wolno się rozkręca i potrafi znużyć widza w pierwszych dwóch odcinkach. Tymczasem dla mnie to nieśpieszne tempo jest zaletą. Od razu czuć, że twórcy dostali możliwość opowiedzenia dłuższej, rozłożonej na większą liczbę odcinków opowieści. Zamiast jednak pędzić na złamanie karku czy, przeciwnie, męczyć nas fillerami ("The Mandalorian"), postanawiają głębiej zanurzyć się w podwaliny nadchodzącej przygody, rozstawić pionki na planszy, drobiazgowo zarysować wstępy do rozwijanych później wątków. Pierwsze trzy epizody w ogóle można traktować jako "część pierwszą", długi, ale satysfakcjonujący prolog. Zresztą, gdy już zaczynamy przyzwyczajać się do tego (pozornego!) spokoju, wnet napięcie zaczyna rosnąć - a potem zaczyna się jazda. Pierwsza większa sekwencja akcji w serialu robi wrażenie. Jest świetnie wyreżyserowana, technicznie imponująca i naprawdę dobrze wygląda. W tym miejscu możemy płynnie przeskoczyć do kolejnego powodu, czyli...
Ależ to dobrze wygląda!
Nie wiem, czy to kwestia tego, że do produkcji "Andora" nie wykorzystano Starcrafta, który wciąż pozostawia wiele do życzenia, ale - o rany - oglądając ten serial mam wrażenie olbrzymiego progresu realizacyjnego. Głęboki ukłon za projekty, tła, ba, całe lokacje; za tę dbałość o szczegóły i drobiazgi w przestrzeni, które uwiarygadniają ten świat. Wreszcie czuć reżyserski talent, wysoki budżet oraz - co najważniejsze - kreatywne zaangażowanie.
Scenariusz: istnieje. I jest naprawdę w porządku
Twórcy nie idą na łatwiznę. Rezygnują z oczywistych kotwic, banalnych mostów łączących "Andora" z uniwersum George'a Lucasa. Jasne, jesteśmy świadomi, że to ten sam świat - ale tym razem bardziej odczuwamy jego ogrom. Galaktyczne Imperium przejęło władzę nad niewyobrażalną liczbą wolnych dotychczas planet - patrzcie, tak to właśnie wygląda. Odcięcie się od przetartych szlaków to odważny, ale konieczny ruch, by móc opowiedzieć historię nareszcie wyróżniającą się na tle pozostałych.
A wyróżnia się - bo to pełnokrwisty szpiegowski thriller, który mozolnie, ale skutecznie zaszczepia w nas chęć podążenia śladem Cassiana. Tony Gilroy potrafi opowiadać, a Toby Haynes doskonale te opowieści czuje i wie, jak przekuć je w nastrojowy obraz. Można wręcz odnieść wrażenie, że twórcom zależy na podkreśleniu swoistej autonomii "Andora". W związku z tym...
Świeże spojrzenie
...pokazują nam najbardziej "przyziemne Star Wars" w historii - ale w dobrym tych słów znaczeniu. Oto wreszcie odwiedzamy mroczne speluny, przyglądamy się tubylcom przy pracy, widzimy najzwyczajniejszych mieszkańców (od przechodniów po szubrawców), możemy wejrzeć w losy przeciętnych ludzi. Więcej tu szaraków niż liderów, o herosach nie wspominając - i w to mi graj. Uniwersum "Gwiezdnych wojen" będzie prawdziwie żywe dopóty, dopóki zdolnym i kreatywnym twórcom będzie chciało się je rozwijać - opowiadać unikalne historie, sięgać po nowe gatunki, poszerzać perspektywę. Sprawić, że to uniwersum w istocie wyda się nam olbrzymie i pełne życia. Ciągłe powroty na Tatooine nie pozwolą tego osiągnąć.
To wszystko nie tylko ubogaca świat przedstawiony, dbając o jego pełnię i rozrost - przeniesienie zainteresowania na bardziej powszednie sfery tej rzeczywistości pomaga przyjrzeć się pomniejszym dramatom, zebrać je w całość i w pełni odczuć beznadziejną sytuację, w jakiej znaleźli się obywatele nieistniejącej już Republiki. To dzięki takim zabiegom wydarzenia w uniwersum - również w szerszej perspektywie - stają się widzowi bliższe.
Twórcy "Andora" ewidentnie mają na ten serial pomysł - jeśli okaże się, że konsekwentnie realizowali go w duchu pierwszych epizodów, będziemy mogli mówić nie tylko o najlepszym serialu live action franczyzy, ale również o jednym z najlepszych seriali tej jesieni.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.