Netflix mocno inwestuje w nowości z Korei Południowej. Wszyscy pamiętamy, jak wielką popularnością cieszyło się "Squid Game". Jakiś czas temu do serwisu trafił inny tytuł, tym razem z sercem po stronie intensywnej akcji. Sprawdziliśmy, czy warto obejrzeć film "Carter".
Nie od dzisiaj wiadomo, że koreańscy filmowcy znają się na swojej robocie. Szybko zauważył to Netflix, który często z nimi współpracuje i dostaje w zamian takie hity jak "Squid Game". Kolejną nowością z Korei Południowej na platformie jest "Carter", czyli mocne kino akcji na najwyższym poziomie. Jeśli uwielbiacie tego typu filmy, to wiecie, co zrobić.
"Carter" kopie tyłki. To właściwie tyle. Na szczęście robi to w iście mistrzowski sposób, bo napędzany jest przesadą współczesnych blockbusterów. Ten koreański film akcji, który trafił na Netfliksa, wyrzuci was z butów. Tutaj nie ma miękkiej gry. Jest szybko i na ostro.
Filmy akcji składają się z momentów. Wie o tym każdy, kto dorastał w erze VHS. Regularnie wypożyczało się wtedy kasety z kinem kopanym, aby je konsumować w towarzystwie kumpli. Fabuła nikogo nie interesowała i przewijało się taśmę do scen mordobicia. Gdyby jednak na jednej z takich posiadówek w wasze ręce wpadł "Carter" przez cały seans trwałaby cisza i nikt nie dotykałby pilota.
"Carter" to koreańskie kino akcji, które w całości jest "momentem". Nie ma tu szans na złapanie oddechu, bo tytułowy bohater ściga się z czasem. Aby to uwydatnić, Byung-gil Jung robi wszystko, żeby film wyglądał jak zrealizowany na jednym ujęciu. Oczywiście, bez problemu zorientujecie się, gdzie ukryto montażowe cięcia, ale pomysłowe wykorzystanie dronów sprawia jednak wrażenie niezakłóconej ciągłości. Kamera bez przerwy próbuje nadążyć za protagonistą przedzierającym się przez tabuny wrogów - od mafiozów, przez CIA, po agentów północnokoreańskiego wywiadu.
Carter - recenzja koreańskiego filmu akcji od platformy Netflix
Zgodnie z wytycznymi Alfreda Hitchocka "Carter" rozpoczyna się od trzęsienia ziemi, a potem akcja już tylko przyśpiesza. Reżyser rzuca nas w wir atrakcji zaraz po tym, jak główny bohater budzi się, nie pamiętając nawet swojego imienia. Tajemniczy głos w jego głowie mówi mu, że musi odnaleźć córkę naukowca, która nosi w sobie antidotum na tajemniczego wirusa. Tylko w ten sposób uratuje własne dziecko. Jeśli jednak nie będzie to dla niego wystarczającą zachętą i postanowi się zbuntować, umieszczony w jego gardle ładunek wybuchowy eksploduje.
Od nagromadzenia wątków można dostać zawrotów głowy. Fabuła jest jednak prosta jak budowa cepa. Byung-gil Jung buduje swoją opowieść z powidoków innych produkcji, ale nie obraża inteligencji widza, jak robili to bracia Russo w "Gray Manie". "Ucieczka z Nowego Jorku" idzie tu w parze z "Zombie expressem", "Tożsamość Bourne'a" miesza się z "Mission: Impossible", a wszystko zostaje podlane sosem z "Adrenaliny". Dzięki temu reżyser nie musi poświęcać czasu na rozwój psychologii postaci, bo między wierszami wszystko jest wystarczająco czytelne. Można się skupić na pędzącej na łeb na szyję akcji.
Mamy tu do czynienia z niczym nieskrępowaną afirmacją blockbusterowej przesady, która mogłaby zawstydzić twórców "Szybkich i wściekłych". Dla reżysera nic nie jest zbyt szalone. On z uśmiechem na ustach przekracza kolejne granice logiki, w imię oszałamiającej akcji. Pościg na autostradzie? Niech będą w nim trzy vany. Skok z samolotu? Niech bohaterowie strzelają do siebie w powietrzu, walcząc o spadochron. Protagonista przejął jeden śmigłowiec? Niech wykona nim fikołka nad innym. To takie proste. Byung-gil Jung z zacięciem dziecka, które dostało wymarzone zabawki, sprawdza w jaki sposób może nas wprawić w osłupienie.
Koreański Carter skopie wam tyłki
Jako spektakl przemocy "Carter" sprawdza się wyśmienicie. Można narzekać, że jest przy tym nieznośnie poważny, a Byung-gil Jung z uporem maniaka pomija wszelkie szanse, na zawarcie w filmie odrobiny tak dzisiaj w kinie akcji popularnej autoironii. Nie będzie to jednak miało najmniejszego sensu, bo ten film od początku do końca pomyślany jest jako efekciarska sztuczka. Nawet kiedy twórcy wchodzą w polityczne niuanse między Koreą Północną a Południową, puentą ich rozważań jest mordobicie, eksplozja lub pościg.
Nikt tu nie rości sobie żadnych pretensji, a ambicje reżysera sprowadzają się do serwowania nam naparzania za naparzaniem. Z tego względu "Carter" nie pozostawi na was suchej nitki. To istny blockbuster na sterydach, które część widzów z pewnością odrzucą. Ale przecież na tym polega filmowa sensacja. Byung-gil Jung nie rozmienia się na drobne, tylko daje nam kwintesencję kina akcji. Jeśli jesteście na to gotowi, seans skończycie wyczerpani, ale szczęśliwi.
"Cartera" obejrzycie na Netfliksie.
*Tekst pierwotnie ukazał się 8 sierpnia.