Fani science fiction mają za sobą najgorsze lata w historii. Dlatego czekają na „Diunę” jak na zbawienie
Wyreżyserowana przed Denisa Villeneuve „Diuna” jest jedną z najbardziej wyczekiwanych premier 2021 roku. Cały świat pragnie fenomenalnej adaptacji, na którą powieść Franka Herberta czekała od dekad. Desperacką nadzieję napędza powódź fatalnych filmów i seriali spod znaku kosmicznego science fiction.
Nowy trailer „Diuny” rozbudził oczekiwania widzów i do dzisiaj jest szczegółowo analizowany w sieci. Trudno się jednak dziwić fanom klasycznego science fiction, że czują podekscytowanie. Dziennikarze tacy jak nasz Piotrek Grabiec, którzy widzieli już pierwsze 10 minut filmu, byli nimi absolutnie zachwyceni. Coraz więcej jest w ludziach wiary, że „Diuna” będzie ekranizacją godną oryginalnego materiału i kosmicznym sci-fi na najwyższym poziomie. Nie jest to bezpodstawna nadzieja, bo argumentów przemawiających za produkcją z Timotheem Chalametem i Zendayą w głównych rolach nie brakuje.
Tegoroczna „Diuna” może się pochwalić fenomenalną obsadą i właściwym człowiekiem na stanowisku reżysera, a jej twórcy raz za razem dają świadectwa szacunku wobec powieści Franka Herberta. Najlepiej świadczy o tym decyzja, żeby podzielić ekranizację na dwie części. Ma to pozwolić na uniknięcie problemu, z którym niestety nie poradziła sobie adaptacja od Davida Lyncha. Produkcja z 1984 roku (można ją znaleźć na kilku polskich serwisach VOD) była od początku skazana na porażkę. Między ambicjami artystycznymi reżysera, oczekiwaniami wytwórni, żądaniami producentów i ogromem materiału do przerobienia po prostu nie znalazło się dość miejsca na sensownie napisany i zmontowany film. Wydaje się, że twórcy tegorocznej „Diuny” nauczyli się czegoś na błędach poprzedniczki, choć oczywiście z całkowitą pewnością będzie można to stwierdzić dopiero po premierze.
„Diuna” wejdzie do kin w momencie dla filmów science fiction teoretycznie dobrym, ale w praktyce już nieszczególnie.
Fani tego bardzo pojemnego gatunku kryjącego się pod nazwą fantastyka naukowa na papierze funkcjonują w środku absolutnego boomu na filmy i seriale tego typu. Odkąd na rynku producenckim aktywnie zaczęły działać platformy streamingowe science fiction było ich ulubionym wyborem obok horroru, romansu, teen drama, klasycznego fantasy i kryminału. Już dwa lata temu dało się jednak zaobserwować, że popularność tej tematyki nie przełożyła się na jakość nowości. Po premierze absolutnie fatalnego serialu „Another Life” pisałem, że do największych grzechów kosmicznego sci-fi należą kopiowanie od siebie pomysłów i brak świeżej wizji przyszłości. Ta obserwacja obecnie jest dziś równie aktualna co wtedy.
Od tego czasu do nieporozumień pokroju „Another Life” i „Origin” oraz niewykorzystujących swojego potencjału „Nightflyers” dołączyły też m.in. schematyczna space opera „Space Sweepers” czy 2. sezon „Altered Carbon”. Kontynuacja dystopicznego sci-fi dostarczyła widzom nijaką, nudną i budżetowo ograniczoną opowieść z aktorem zdecydowanie gorzej dopasowanym do roli niż jego poprzednik. Reakcje na 2. część były tak negatywne, że Netflix postanowił skasować cały projekt. Katastrofy, jaką okazało się „Niebo o północy”, nie warto nawet przywoływać. Garstka kosmicznych produkcji stojących na wyższym poziomie (takich jak thriller „Tlen”) swój sukces zawdzięczała gatunkowemu pomieszaniu, a nie nowatorskości w obrębie samego science fiction.
Na dużym ekranie nie było wcale lepiej. W ostatnich latach hollywoodzkie wytwórnie były zdecydowanie mniej zainteresowanie historiami o kosmosie, a nawet jeśli zdecydowały się je opowiedzieć, to zwykle ubierały je najpierw w szaty biografii lub rodzinnego dramatu. Niektóre tytuły wychodziły całkiem nieźle, ale one również okropnie wtórnie podchodziły do dziedzictwa science fiction (dobrym przykładem jest tu „Ad Astra”). Symbolicznym podsumowaniem bylejakości produkcji z ostatnich lat jest film „Voyagers”, który zaliczył olbrzymią finansową wpadkę pomimo mocnej obsady z Colinem Farrelem oraz gwiazdami „Czarnego lustra” i „Gry o tron” na czele. Negatywny odbiór krytyków i brak zainteresowania widzów sprawiły, że wytwórni Lionsgate nie przeszło nawet przez myśl wysyłać „Voyagers” na zagraniczne rynki, gdy pandemia złagodniała.
Mówi się, że na bezrybiu i rak ryba. Denis Villeneuve to jednak nie byle jaka płotka.
Kanadyjski reżyser przebił się do hollywoodzkiej ekstraklasy naturalistycznymi dramatami pokroju „Pogorzeliska” i „Labiryntu”, ale z czasem stał się znany jako specjalista od science fiction. Wszystko zaczęło się od niezwykle interesującego i oryginalnego „Nowego początku”, a rok później Villeneuve dostąpił zaszczytu nakręcenia kontynuacji „Łowcy androidów”. „Blade Runner 2049” nie odniósł wyczekiwanego przez Warner Bros. sukcesu finansowego, ale godnie pociągnął historię Ricka Deckarda i był filmem wizualnie oszałamiającym. Niektórzy widzowie i krytycy wytykają Kanadyjczykowi, że jego dzieła bawią się patetyczne filozofowanie, ale w kontekście fantastyki naukowej trudno to poczytywać za wadę.
Fani gatunku od lat czekali na reżysera, który nie będzie się bał łączyć intelektualnej fabuły z wielkimi ideami oraz okiem do wizualnej maestrii. Czym innym była „2001: Odyseja kosmiczna” Stanleya Kubricka i Arthura C. Clarke'a, jeśli nie połączeniem właśnie tych trzech elementów? Zresztą akurat do „Diuny” pasuje to nawet bardziej niż do stricte naukowego sci-fi. Kto jak kto, ale akurat Frank Herbert nie miał nic przeciwko kompleksowym ideom. W „Diunie”, jej sequelach i wielu opowiadaniach podejmował takie tematy jak przyszłość ludzkości, ekologia, mocne i słabe strony religii czy wykorzystywanie osiągnięć naukowych w niemoralnych celach.
Natłok wielkich i niejednokrotnie natchnionych haseł sprawił, że „Diuna” ma w sobie trochę kiczowatego patetyzmu. Tylko że to również to przemawia na korzyść Denisa Villeneuve. Osobiście wolę zresztą tego typu ambitną historię science fiction z rozbudowanym światem, historią i pomysłem na siebie od kolejnej niskobudżetowej produkcji o grupie astronautów mordujących siebie nawzajem. Chcę obejrzeć „dorosłe” „Gwiezdne wojny” połączone z intrygami rodowymi godnymi „Gry o tron”. Tęsknię za tego typu nieskrępowanym sci-fi, które nie boi się celować wysoko. I nie jestem w tym osamotniony.