REKLAMA

"Bohaterowie są w politycznej dupie. My też" - o "Doppelgangerze" rozmawiamy z Tomaszem Schuchardtem

Podczas tegorocznego festiwalu w Gdyni najnowszy film Jana Holoubka zgarnął aż sześć nagród, w tym za najlepszą drugoplanową rolę męską. Wyróżniony w ten sposób Tomasz Schuchardt opowiada nam o współpracy z reżyserem, swoim bohaterze, aktualności "Doppelgangera. Sobowtóra" i swoich przemyśleniach na temat współczesnego świata. "Wydaje mi się, że nie mamy tak naprawdę czasu, żeby nad tożsamością przysiąść i się nad nią zastanowić" - mówi.

doppelganger tomasz schuchardt wywiad
REKLAMA

Akcja "Doppelgangera. Sobowtóra rozgrywa się na przełomie lat 70. i 80. Fabuła skupia się wokół agenta służb specjalnych, który przejmuje tożsamość innego mężczyzny i wyjeżdża do Strasburga. W tym samym czasie grany przez Tomasza Schuchardta Jan Bitner odkrywa nowe informacje na temat swojego pochodzenia. W ten sposób twórcy serwują nam pełnokrwisty thriller szpiegowski.

REKLAMA

Doppelganger. Sobowtór - wywiad z Tomaszem Schuchardtem

Rafał Christ: Czy z Janem Holoubkiem jesteście już na takim etapie, że on dzwoni, a ty mówisz: dobra, biorę tę rolę?

Tomasz Schuchardt: Szczerze mówiąc, nie wiem, byłoby miło. Faktycznie mieliśmy już kilka razy okazję współpracować i mogę zdradzić, że przygotowuje się do udziału w jego kolejnym dużym projekcie o katastrofie Heweliusza. Będę miał jakieś niewielkie zadanie do wykonania. Do „Doppelgangera” musiałem natomiast przejść casting, do którego Janek zaprosił mnie w trakcie zdjęć do „Wielkiej wody”. Poszedłem, wyszedłem, ledwo dojechałem do domu i dzwoni do mnie z pytaniem: „to co? Bierzesz to?”. To mógł być casting fikcyjny, po prostu jakaś formalność czy konieczność, ale nie wiem tego na pewno. Takie mam podejrzenia, bo zwykle nie dostaje się odpowiedzi tak szybko.

Doppelganger. Sobowtór - Tomasz Schuchardt - wywiad

Ale chyba lubicie ze sobą pracować?

Ja z nim na pewno. To jest bardzo mądry i inteligentny człowiek, który nie lubi niepotrzebnie komplikować życia tak sobie, jak i całej ekipie, czytaj jest przygotowany. Wiesz, jestem po mat-fizie i ciągle myślę w sposób analityczny i logiczny, lubię konkrety. Zetknąłem się już z twórcami, którzy, wydaje mi się, niepotrzebnie wszystko utrudniają, gmatwając się w warstwie wyimaginowanej. Dopisują setki znaczeń, do tego, co mamy zrobić. Mówią ci na przykład: „słuchaj, ty ją kochasz, ale też nienawidzisz, bo jej babcia skrzywdziła wujka twojego przyjaciela”. I jak to zagrać, mając na przykład jedno zdanie i 2 minuty na ekranie.

Umówmy się: to kontekst tworzy złożone znaczenia, podczas, gdy konkret grania musi być jeden. Taki lub inny, żeby w zestawieniu na przykład z sytuacją, w której bohater się znajduje lub z grą i założeniami twojego partnera czy partnerki łączył się w jakąś całość. Wtedy dopiero rodzą się znaczenia i interpretacje, które mogą się na siebie nakładać. Weźmy jakieś drzewo. Jakiekolwiek. 20 osób zinterpretowałoby je na 20 różnych sposobów, ale pokażmy to samo drzewo w rozkwicie na środku pustyni i wtedy to już ogranicza liczbę interpretacji. Są dzieła, które tylko pozornie niosą ze sobą jakąś wartość, zostawiając zbyt szerokie pole do interpretacji. Ja za nimi nie przepadam i mam wrażenie, że przez to właśnie, że są zbyt pojemne stają się nijakie. Jakby artysta sam nie wiedział, co chce nam powiedzieć. Janek wie, co tworzy, co chce powiedzieć. To mi się najbardziej we współpracy z nim podoba, na każde pytanie potrafi odpowiedzieć w sposób jasny i klarowny. Zostałem nauczony w PWST, że jeśli to co mówisz postacią ma przekroczyć okno sceny i dotrzeć do widza, musisz przede wszystkim wiedzieć co i dlaczego mówisz. Proste.

Na wydziale reżyserii w Krakowie uczył świętej pamięci Bogdan Hussakowski. Z opowieści wiem, że był niezwykłym erudytą, który kwieciście, potoczyście mówił nie tylko po polsku, ale też w kilku innych językach i niestety pewnego dnia miał wylew, co znacząco ograniczyło jego możliwości porozumiewania się. Stworzył wtedy coś takiego, co nazwał instrukcją obsługi Hussakowskiego. W 10 punktach opisał jak z nim rozmawiać, czyli żeby zadawać konkretne pytania, bo od niego można uzyskać jedynie proste odpowiedzi w stylu „tak” i „nie”. Czysto fizyczna bariera w mówieniu zmusiła go do sprowadzenia swoich procesów myślowych do bardzo prostych i niezwykle ważących zdań. W każdym razie grałem w etiudach jego studentów, przyszłych reżyserów. Pamiętam, jak im powtarzał, że zadanie stawiane aktorowi musi być klarowne – aktor musi wiedzieć, jakie to jest zadanie i jaki jest jego cel. Takie właśnie podejście moim zdaniem ma Janek.

W Spider's Web pisaliśmy już o twórczości Jana Holoubka:

A prócz tego, że lubisz współpracować z Janem Holoubkiem, to co jeszcze wpłynęło na twoją decyzję, żeby wziąć udział w „Doppelgangerze”?

Z Jankiem i operatorem Bartkiem Kaczmarkiem. Jeśli oni są zaangażowani w jakiś projekt, zgadzam się od razu, bo wiem, że to nie będzie nic tandetnego, czy coś, czego będę musiał się potem wstydzić (śmiech). Jeśli zaś chodzi o inne czynniki, to lubię się sprawdzać w różnego rodzaju filmach. Już podczas czytania scenariusza „Doppelganger” wydał mi się kinem gatunkowym, jakiego w Polsce po prostu się nie robi. A przynajmniej nie robi się często. To thriller szpiegowski, który nie rozciąga się na multum innych konwencji, tylko jest zamknięty w ramach tej jednej, konkretnej. Widać to nawet w obrazie, gdyż chłopaki wykorzystali dużo fajnych motywów z produkcji z lat 70. – tak jeżeli chodzi o pracę kamery, jak i kolorystykę. Nie grałem jeszcze w czymś takim, więc uznałem to za ciekawe wyzwanie.

 class="wp-image-2439973"
Doppelganger. Sobowtór - Tomasz Schuchardt - wywiad

Czyli ogólnie, żebyś zgodził się na jakąś rolę, musi ona stanowić dla ciebie wyzwanie?

Karty na stół: przez większość mojej, na razie krótkiej kariery, nie miałem możliwości przebierania w projektach. Nieraz przyjmowałem więc role takie, jakie były dostępne, które nazywam służebnymi, które służą fabule, czy precyzyjniej - głównemu bohaterowi aby mógł się od nich odbić. Dla mnie jednak bardzo często byli to bohaterowie niezbyt ciekawi, tacy z gruntu źli lub dobrzy, jednowymiarowi i scenariusz nie pozwalał na ich niuansowanie, na to, co mnie zawsze najbardziej interesuje, czyli przełamywanie postaci. Jestem zadaniowcem i dlatego szukam wyzwań, czegoś, co da mi możliwość samorozwoju. Najchętniej przyjmuję te propozycje, które wydają mi się trudne do zrealizowania aktorsko, albo jeszcze nie miałem okazji podobnych osób zagrać, bądź grałem, ale czuję, że mogę jeszcze coś z nich wycisnąć.

Teraz po „Wielkiej wodzie” zrobił się hype, więc dostaję więcej propozycji. Pech chciał jednak, że wszystkie rzeczy, które powybierałem, bo wydały mi się ciekawe, przesunęły się na przyszły rok, więc w ich miejsce brałem inne projekty. Nie zakochałem się w nich od pierwszego wejrzenia, ale ktoś mnie akurat potrzebował czy była luka obsadowa. Taki mam po prostu zawód i musze się z niego utrzymać, dlatego podobne kompromisy też bywają konieczne. Czasami wychodzi z tego nawet coś dobrego, gdyż myślę, że udało mi się zrobić dwa fajne filmy. Pierwszy pod roboczym tytułem „Pies” Irka Grzyba, rozgrywający się wewnątrz jednej rodziny praktycznie w jednym domu. Z Korkiem Bojanowskim zrealizowaliśmy natomiast taki mikrobudżet o przemocy w szkole teatralnej. Z tego szczególnie się cieszę. Raz: temat na czasie, dwa: sam mam coś w nim do powiedzenia.

Możesz tę myśl rozwinąć?

Bliżej premiery filmu.

Rozumiem. Wróćmy więc do „Doppelgangera”. Grasz Jana Bitnera, czyli kogo?

Jak już mówiłem, razem z Jankiem lubimy konkrety. Od początku wiedzieliśmy, że historia Bitnera będzie prowadzić do jego złamania. W teatrze jest taka naczelna i bardzo prosta zasada, o której z jakiegoś powodu nie wszyscy pamiętają, że jeżeli chcesz coś zdekonstruować, najpierw musisz to skonstruować. Szukając tych wszystkich lęków, paranoi, całego przełamania mojego bohatera, chcieliśmy go najpierw osadzić w wyraźnych kontekstach. One tak naprawdę rodzą się w magiczny sposób, bo chociaż wiele scen na początku filmu nie mam, to jednak widz zauważy patriotyzm granego przeze mnie Janka. On kocha ojczyznę, Polskę, polskość, tak po prostu został wychowany. I cały jego dramat pojawia się, gdy odkrywa prawdę o sobie – nie jest Polakiem z urodzenia. Dodajemy mu jeszcze alkoholizm, ale jego największym problemem wciąż pozostaje pochodzenie.

Chciałbym przy okazji zwrócić uwagę na ciekawy zabieg, bo jestem w tym filmie najcięższy w historii. Wydaje mi się, że nie bez powodu Janek chciał takiego, a nie innego bohatera. Mamy bowiem wielkiego, nalanego chłopa, który nagle okazuje się wrażliwym człowiekiem. Normalnie by go pewnie grał ktoś mały, drobny, połamany, żeby fizycznie uwypuklić tę jego podatność na ciosy zewnętrzne. Tutaj mamy człowieka w zbroi – te wszystkie uczucia muszą się najpierw przez nią przebić, żebyśmy je zobaczyli. Dlatego chodzi, załatwia swoje sprawy, jest pewny swego, aż w końcu wszystkie duszone w środku emocje, zaczynają mu się wymykać, nie może ich utrzymać na wodzy.

Ile w Janku Bitnerze jest Tomasza Schuchardta?

Zawsze będę stał na stanowisku, że żadna postać grana przez aktora nie jest od niego bardzo daleka. W tej pracy posługujemy się naszym ciałem, naszą emocjonalnością, naszym rozumem, którymi potem oczywiście żonglujemy na potrzeby filmu. Nie wierzę aktorom opowiadającym, jak to stworzony przez nich bohater był diametralnie różny od nich. Żeby coś zagrać, musisz mieć to w sobie, często ukryte, ale jednak musisz to wyprodukować na ekranie. Być może rzeczywiście nie używasz tego na co dzień, ale każde zachowanie, każda reakcja gdzieś tam w tobie tkwi. W tym zawodzie trzeba być dobrym obserwatorem, bo przed kamerą stajemy się zbiorem zakodowanych w nas sytuacji, wszystkich wspomnień.

Może brzydko to zabrzmi, ale uważam, że jestem worem, z którego wyciągam emocje, potrzebne do zagrania danej postaci. Trudno potem to od siebie oddzielić i znaleźć w tym wszystkim siebie, dlatego z dziesięć lat mi zajęło, żebym samego siebie mógł ukonkretyzować i się odnaleźć. Miałem wątpliwości, czy nie jestem przypadkiem tylko i wyłącznie pajacem, robiącym z siebie głupka. Gram innych ludzi, ale nie mam własnej tożsamości. Dopiero związek z moją żoną mnie odpowiednio ukierunkował, bo wcześniej, słowami mojej psychoterapeutki nie wiedziałem „kim siedzę” albo „kim leżę”. Siedziałem i leżałem pustym ciałem, nie wiedziałem do końca jakim.

Obecnie już się od swoich ról odrywam, bo bardzo długo to one mnie w jakiś tam sposób definiowały, ale potem postanowiłem przewartościować sobie życie. Żeby ta praca nie była dla mnie najważniejsza, nie była moim jedynym środkiem wyrazu. Zrzuciłem ją na drugie miejsce, a na pierwszym postawiłem rodzinę. To w ogóle zabawne, bo bardzo pomogła mi w tym córka. Dzieci określają sprawy tak, jak je widzą, dlatego te proste pytania, nawet zwykłe „co u ciebie tato słychać?” potrafi przepędzić wszystkie myśli o jakiejś roli, sprowadza mnie na ziemię.

Co prawda zawsze wyśmiewałem, jak ja to nazywam, autocoaching, czyli rady, żeby podsumowywać sobie dzień, zastanowić się, co cię dzisiaj dobrego spotkało, co spotkało cię złego… Dziś uważam, że dobrze jest raz na jakiś czas spytać siebie „co u mnie słychać?”. Nie, że codziennie o 19:00, tylko raz na jakiś czas, w całkowicie wolnej chwili, kiedy nie korzystasz z telefonu, kiedy nic cię nie goni. Wstań sobie raz na jakiś czas i zanim otworzysz Facebooka, Instagrama, czy nawet włączysz telewizor zastanów się, gdzie teraz jesteś, czy to fajne miejsce, czy nie, czy może chcesz coś zmienić. Wciąż brzmi mi to tandetnie, ale to mała cena za to, że możesz dowiedzieć się o swoim życiu czegoś, co do tej pory podświadomie wypierałeś.

To bardzo ciekawe, że o tym poszukiwaniu siebie wspominasz, bo dla mnie „Doppelganger” jest filmem właśnie o tym. O tożsamości.

Oczywiście, dla mnie to też jest film dokładnie o tym. I to jest temat bardzo aktualny. Wydaje mi się, że w tym naszym współczesnym pędzie trochę się pogubiliśmy. Świat gna do przodu, co ja non stop obserwuje. Są takie opowieści starszych pokoleń, jak to na wsi skończył ci się cukier, a żeby go kupić musiałeś jechać do miasta. I to były całodzienne wycieczki. Trzeba było z rana wpiąć konia w uprząż, jechać furmanką, zrobić zakupy, wrócić, wypiąć konia, wnieść ten cukier do domu i mijał dzień. W tym czasie mogłeś myśleć o tysiącu rzeczach, ale nie robiłeś niczego innego. To był dzień zakupów. A dzisiaj? Odbieram córkę ze szkoły, opłacając jednocześnie trzy rachunki przez telefon i jedziemy do supermarketu, gdzie w trakcie zakupów przeprowadzę jeszcze dwie rozmowy, bo ktoś akurat czegoś ode mnie potrzebuje. Mijają dwie godziny!!!

Mówię o tym, bo wydaje mi się, że nie mamy tak naprawdę czasu, żeby nad tą tożsamością przysiąść i się nad nią zastanowić. Kiedy, skoro ciągle jesteśmy atakowani kolejnymi bodźcami? Wkurzymy się, bo w internecie przeczytamy, co tam dzisiaj w sejmie nasi politycy odwalili, uronimy łezkę nad ofiarami trzęsienia ziemi z drugiego krańca świata, ktoś nam powie o jakimś zamachu, a na koniec jeszcze przed snem dostaniemy alert RCB o silnych wichurach. Z każdej strony otaczają nas lęki, a nasze systemy nerwowe raczej nie rozwinęły się wystarczająco, aby mogły sobie z nimi wszystkimi poradzić. Dlatego mamy coraz mniej dostępu do siebie. To jest tak naprawdę nasza tragedia, bo w przeciwieństwie do poprzednich pokoleń mamy przestrzeń, żeby o tożsamości rozmawiać, żeby jej szukać, zastanowić się.

Nasi dziadkowie, czy nawet rodzice nie mieli możliwości odnaleźć własnych tożsamości. Mogli próbować się przebijać przez poprzedni ustrój, ale twarda ręka systemu, łatwo ich gniotła. Nie było praktycznie szans, żeby się wyrwali z jednego, narzuconego sposobu myślenia. Nam z zupełnie innych powodów ciężko jest tę swoją tożsamość odnaleźć. Dlatego chociaż „Doppelganger” osadzony jest ileś tam dekad temu, przez to skupienie na jej braku i poszukiwaniu pozostaje aktualny.

Ma też bardzo mocny politycznie przekaz, ale czy według ciebie on również jest aktualny?

Powiem tak: mamy tak okrutne politycznie czasy, że chyba każdy film sięgający po motyw władzy wpieprzającej się w nasze życia, będzie nawiązywał do naszej obecnej rzeczywistości. Nie chcę tutaj robić żadnej przedwyborczej agitacji, ale znaleźliśmy się za przeproszeniem w politycznej dupie. Żyjemy w tak skonfliktowanym, skłóconym, pogubionym i karmiącym się upadkiem drugiego człowieka narodzie, że nie potrafimy nawet ze sobą rozmawiać. Słowo debata powinno zmienić znaczenie. To co nazywamy debatą w przestrzeni przede wszystkim politycznej nie jest debatą. To zwykłe przepychanki. Bohaterowie „Doppelgangera” żyją w politycznej dupie. My też żyjemy w politycznej dupie. To jest ta aktualność.

 class="wp-image-2439976"
Doppelganger. Sobowtór - Tomasz Schuchardt - wywiad

Czyli „Doppelganger” to film ważny społecznie?

Ważny czy nie ważny, zaangażowany czy nie zaangażowany – wydaje mi się, że zapędziliśmy się trochę w kozi róg interpretacyjny. Ten film wcale dla widzów nie musi być o tym, o czym rozmawiamy. Nie musimy przecież odnajdywać się w każdej historii. Są filmy biograficzne, osadzone w nieznanych mi czasach i też mnie ciekawią, bo to po prostu fajne opowieści. Ja w kinie zawsze będę wolał opowieści niż znaczenia. Jeśli opowieść jest dobra i wciągająca w zupełności mi wystarczy. Za taką uważam fabułę „Doppelgangera” i, mam nadzieję, publiczność też za to go przede wszystkim doceni.

REKLAMA

Czy w tym momencie mówisz, że kino powinno sprawdzać się jedynie jako eskapistyczna rozrywka?

Nie, nie i jeszcze raz nie. Uważam po prostu, że sztuka może być różna, może być rozrywką, czy też ciężką skłaniającą do refleksji wypowiedzią. Może też być jednym i drugim . Spójrz na amerykańskie filmy. W każdy dramat wpleciony jest jakiś żart dla rozluźnienia. I odwrotnie. W komediach pojawiają się sceny cięższe, jakby twórcy mówili nam: śmiejcie się śmiejcie, ale popatrzcie, to jednak jest tragiczne. Lubię takie kino.

A jak to według ciebie wygląda w Polsce?

Żeby było jasne: moja wypowiedź nie jest przytykiem do filmów interwencyjnych, zaangażowanych czy ważnych społecznie już z powodu samego narzuconego tematu. One też są potrzebne. W Polsce mamy jakieś 2-5 proc. tytułów interwencyjnych (na moje oko), więc w branży widzimy, co się dzieje wokół nas, ale chcemy też opowiedzieć wam coś innego, czasem minionego, czasem wymyślonego, żebyście mogli od tej nieprzyjaznej rzeczywistości na chwilę uciec. Jest Agnieszka Holland, która robi „Zieloną granicę”, i jest też 19 innych reżyserów i reżyserek, którzy robią filmy zupełnie o czym innym. Pozwólmy twórcom tworzyć.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA