Max ma dla was film, który ociera się o geniusz. Rozbawi was czarnym humorem i wzruszy zarazem
W ofercie serwisu Max znajdziecie pewien cudowny obraz, którego próżno szukać w bibliotekach innych platform w modelu subskrypcyjnym. "Dzikie łowy" w reżyserii Taiki Waititiego - czwarty pełny metraż twórcy, który wówczas nie cieszył się jeszcze taką popularnością - to najprawdopodobniej najlepszy film w portfolio Nowozelandczyka. I najcieplejsza emocjonalnie rzecz, jaką możecie sobie zafundować na wieczorny domowy seans.
O ile w ostatnich latach Taika Waititi raczej rozczarowuje (ostatni „Thor” czy „Pierwszy gol” to, delikatnie pisząc, nieporozumienie), o tyle przez długi czas był twórcą powszechnie zachwalanym. Nie brakowało opinii, według których niektóre dzieła filmowca ocierają się o geniusz. Jednym z nich są właśnie „Dzikie łowy”, mniej znany film Nowozelandczyka, ale przez tych, którzy go widzieli, uważany za najlepszy. Zarówno widzowie, jak i krytycy wystawiali mu najwyższe noty, a ja chętnie się pod nimi podpiszę. Dzięki platformie Max przypomniałem sobie ostatnio tę perełkę i stwierdziłem, że blisko osiem lat później wciąż bawi i rozgrzewa serduszko.
Debiutujący na Festiwalu Filmowym w Sundance obraz jest adaptacją książki Barry’ego Crumpa pt. „Wild Pork and Watercress”. Głównym bohaterem jest Ricky Baker (Julian Dennison), chłopak przerzucany z jednej rodziny zastępczej do kolejnej - trudny i buntowniczy, ale również bystry i o wielkim sercu. Pewnego dnia trafia pod opiekę Belli (Rima Te Wiata) i jej męża, Hectora (Sam Neill). Mężczyzna jest raczej chłodny, zdystansowany i skupia się przede wszystkim na polowaniach, ale Bella okazuje chłopcu tyle dobra i zrozumienia, że ten szybko się do niej przekonuje. Niestety, gdy chłopiec zaczyna czuć się w tej otoczonej górami i buszem chacie jak w domu, dochodzi do pewnego smutnego wydarzenia.
Hector zostaje poinformowany, że opieka społeczna odbierze Ricky’ego za kilka dni. Nie chcąc wracać - i będąc przekonanym, że nikt go już nie zechce, w efekcie czego wyląduje w poprawczaku - chłopiec nieudolnie pozoruje swoją śmierć, przy okazji nieumyślnie podpalając szopę Hectora, po czym ucieka do buszu. Wkrótce Hectorowi udaje się go wytropić, jednak łamie nogę - duet jest zatem zmuszony pozostać w lesie, dopóki kość się nie zrośnie. Hector jest dobrze wyposażony i radzi sobie w dziczy jak mało kto, w związku z czym uczy chłopca i bez trudu udaje im się przetrwać tych kilka tygodni. Jednak w międzyczasie służby dochodzą do wniosku, że wdowiec porwał Ricky’ego. Wówczas rozpoczyna się obława, a dwaj bohaterowie, którzy stają się coraz bardziej ze sobą zżyci, nie zamierzają pozwolić się schwytać i rozdzielić.
Max: co obejrzeć? Dzikie łowy to pozycja obowiązkowa
Największym sukcesem Waititiego jest fakt, że „Dzikie łowy” ani przez moment nie ocierają się o banał czy tani sentymentalizm, choć przecież tego typu fabuła znajduje się niebezpiecznie blisko tych klimatów. Jasne, to wszystko nie brzmi zanadto świeżo - to opowieść o dojrzewaniu, o doświadczonym przez życiu nastolatku, który odnajduje swoje miejsce tam, gdzie się tego nie spodziewał - dogadując się z szorstkim mężczyzną, który wcale nie miał ochoty zostawać opiekunem. Waititi przełamuje jednak te wszystkie tropy swoim niesamowitym stylem - kreatywnością narracyjną, żywymi postaciami, autentycznie zabawnym dowcipem, miksem empatii z... czarnym humorem. Pozornie znaną historię opowiada w oryginalny sposób, bawiąc, wzruszając i angażując.
Ricky i Hec wspaniale ze sobą współgrają. Abstrahując już od fantastycznej aktorskiej chemii, ten z założenia tradycyjny duet - dwa przeciwieństwa, emocjonalne i fizyczne przeciwległe bieguny, które łączy odrzucenie przez społeczeństwo - nie da się nie lubić. Uzupełniają się wzajemnie i - koniec końców - doskonale zgrywają. Swietnie się ze sobą bawią i za nic nie chcą pozwolić na to, by ktoś im to odebrał.
A Waititi swoich bohaterów nie ocenia, nie każe im przechodzić wielkich metamorfoz. Wbrew pozorom, to nie są żadne archetypy, które wymagają wielkiej transformacji, a ludzie z krwi i kości o różnych wadach i zaletach. Waititi pozwala im zostać sobą - i to właśnie z tych unikalnych osobowości wydobywa wszystkie te uczucia i humor, z których wypływa siła filmu.
Waititi to filmowiec empatyczny i pełen wyczucia - zarówno emocjonalnego, jak i czysto technicznego (ten montaż!). Ma bezbłędne wyczucie czasu i filmowego rytmu. Jest bezpretensjonalny i odświeżający. Jak nikt inny łączy absurd z nostalgią oraz ciepły żart ze wspomnianym czarnym jak smoła humorem.
Uwielbiam to, że „Dzikie łowy” przybierają formę baśni, a przecież tak wiele w nich autentyzmu. Ta podzielona na rozdziały, pokręcona bajka z zaskakującym, ekscytującym finałem, podczas którego naprawdę przejmujemy się losami bohaterów, jest zarazem stuprocentowo wiarygodna uczuciowo. Marzy by się, by Nowozelandczyk wrócił do tego stylu. Fantastyczne kino.
Dzikie łowy obejrzycie tutaj.
Czytaj więcej o filmach i serialach w Spider's Web: