"Zemsta Sithów" to fenomenalny film i nie tylko dzięki memom. Tylko ta historia trzyma mnie jeszcze przy "Star Wars"
Disney nie jest ulubieńcem fanów "Gwiezdnych wojen", choć ogólną ocenę wytwórni poprawiły nieco seriale "The Mandalorian" i "Star Wars: Visions". Ramię w ramię z niechęcią do sequeli od Myszki Miki poszło jednak nowe uznanie dla wcześniej krytykowanych prequeli. Co mnie osobiście bardzo ucieszyło, bo zawsze twierdziłem, że "Zemsta Sithów" to świetny film.
Nic nie świadczy lepiej o olbrzymim wzroście popularności prequeli niż zapowiedź serialu "Obi-Wan Kenobi" z udziałem Ewana McGregora i Haydena Christensena. Zdjęcia do produkcji umiejscowionej między "Zemstą Sithów" a "Nową nadzieją" zakończyły się przed kilkoma dniami, co wywołało olbrzymi entuzjazm w fandomie. Wszyscy z niecierpliwością czekają na powrót aktorów z "Ataku klonów" i "Zemsty Sithów", bo podobne spotkanie po latach jeszcze kilka lat temu wydawało się niemożliwe. Disney z sobie tylko znanych powodów udawał przed światem, że prequele George'a Lucasa nie istnieją. Na widok pozbawionego krzty oryginalności "Przebudzenia Mocy" i mającego w pogardzie dawnych bohaterów "Ostatniego Jedi" widzowie poczuli tęsknotę za tamtymi produkcjami.
Ich obrońcy nagle znaleźli się po stronie zwycięzców i na serio zaczęto słuchać ich argumentów. A tych wcale nie brakowało. Bo prequele mogły się pochwalić nie tylko fenomenalną ścieżką dźwiękową i ekscytującymi, świetnie przygotowanymi walkami na miecze świetlne. W znaczący sposób rozbudowały też uniwersum "Star Wars" i dały nam jeden z dramaturgicznie najciekawszych filmów w historii tej marki. Disney nie pozostał całkowicie ślepy na ten trend i odpowiedział najpierw finałowym sezonem skasowanego przed laty serialu "Wojny Klonów", a potem debiutem animacji "The Bad Batch". Obie produkcje rozgrywają się chronologicznie w okolicach "Zemsty Sithów", a na horyzoncie widnieją już kolejne aktorskie tytuły - "Andor" i wspomniany "Obi-Wan Kenobi". Nie ukrywam, że taki obrót spraw bardzo mnie cieszy.
"Zemsta Sithów" to moim zdaniem fenomenalny film. Najlepszy w całej sadze, tuż po "Imperium kontratakuje".
Nie twierdzę oczywiście, że "Mroczne widmo", "Atak klonów" i "Zemsta Sithów" to idealna trylogia. Nie uważam nawet, by była lepsza od tej oryginalnej. Da się tutaj zauważyć wyraźne problemy z reżyserią i dbałością o aktorów ze strony George'a Lucasa. Wybór Jake'a Lloyda na młodego Anakina Skywalkera nie był zbyt udany (co oczywiście nie tłumaczy nienawiści, która się na aktora wylała), a i Hayden Christensen szału nie zrobił. Zresztą pójście całkowicie w green screeny też nie pomagało. Aktorzy, wciąż jeszcze do tego nieprzyzwyczajeni, mieli problem by realistycznie oddać wejście w niesamowity świat "Gwiezdnych wojen". Wbrew pozorom to ten element bardziej wpływa na pewną "sztuczność" prequeli niż momentami nieco drewniane dialogi.
Jednocześnie nie można jednak zapominać o rzeczach, które ta trylogia zrobiła bardzo dobrze. Prequele mogą się pochwalić fenomenalną ścieżką dźwiękową, imponującymi choreografiami walk, całym szeregiem interesujących postaci pobocznych i bardzo sprawnie poprowadzoną historią o upadku Anakina i dojściu do władzy przez Sithów. Nie sposób przeceniać tego, jak niesamowicie powiększyło się uniwersum "Star Wars" właśnie dzięki prequelom.
Część fanów narzekała na zbyt rozbudowane tło i wpychającą się z każdej strony politykę, ale dzisiaj te w gruncie rzeczy nonsensowne pretensje zostały całkowicie zduszone przez większość fandomu. Pochwały do dzisiaj należą się też twórcom efektów specjalnych, które w większości naprawdę dobrze się zestarzały (gorzej pod tym względem wypada tylko "Atak klonów"), co na każdym kroku podkreślają branżowi specjaliści.
O prequelach dawniej dyskutowano tylko przez pryzmat tego, co było w nich nieudane. To się na szczęście zmieniło i pomogło "Zemście Sithów".
Prawda jest taka, że Epizod III cierpiał przez lata jako część słabszej trylogii, którą hejtowano bez ładu i składu. Wszystkie trzy filmy wrzucano do jednego worka, gdy tylko ktoś wspominał o drętwym monologu Anakina o piasku czy nijako wyglądających klonach. W przypadku oryginalnej trylogii było podobnie, lecz w odwrotnym kierunku. "Imperium kontratakuje" długo ciągnęło dwie pozostałe części do góry. Bo przecież wiadomo, że Epizody IV, V i VI nie stoją na tym samym poziomie. "Powrót Jedi" w szczególności ma swoje poważne problemy, ale dawni fani przymykali na nie oczy.
Pod tym względem wielbiciele prequeli są zdecydowanie mniej toksyczni, bo traktują "swoje" filmy z dużo większym dystansem. Nikt w fandomie Epizodów I-III nie próbuje bronić słabych dialogów. Podobnie jak nikt nie twierdzi, że Jar Jar Binks jest najlepszym dodatkiem do świata "Star Wars". A przecież w przypadku Ewoków bywało tak wielokrotnie. W jakimś sensie lekiem na całe zło okazała się kultura memów, która z otwartymi ramionami przyjęła "Zemstę Sithów" i pozostałe dwa prequele. Miłość generała Greviousa do mieczy świetlnych, humor szefa Nassa, nieudolność droidów bojowych Separatystów, Anakin opowiadający o zabiciu Tuskenów i literalnie wszystkie kwestie Obi-Wana Kenobiego stały się uwielbianymi i szeroko powielanymi memami. Co ważne, ten śmiech nie jest prawie nigdy wymierzony przeciwko prequelom. Wręcz przeciwnie, ze śmiesznych obrazków ochoczo korzystają ich najwięksi zwolennicy.
Ale "Zemsta Sithów" to nie tylko memy. George Lucas stworzył tragedię pełną rozmachu i wielkich emocji.
Twórca "Gwiezdnych wojen" nie jest specjalistą od moralnych odcieni szarości. Nikt, oglądający oryginalną trylogię, nie ma wątpliwości, kto stoi po stronie światła, a kto służy ciemności. Z prequelami nie jest inaczej. Rzecz w tym, że podział na dobro i zło nie oznacza tutaj wcale równie nieomylności sług dobra i fałszu tych po stronie zła. Rycerze Jedi w ogólnym rozrachunku są bardziej moralni od Sithów, a Republika ma więcej wspólnego z demokracją niż Imperium. Nie zmienia to jednak faktu, że upadek Zakonu i Republiki jest winą bardziej Rady Jedi i demokratycznie wybranego Senatu niż Sheeva Palpatine'a. Darth Sidious wykorzystuje słabości swoich przeciwników, ale ostatecznie nie on za nimi stoi. Sprawia to, że oglądanie "Zemsty Sithów" wymyka się prostym podziałom, a film urasta do rangi greckiej tragedii prowadzonej przez nieunikniony los.
Lucas stworzył w prequelach jednego z najlepszych antagonistów w dziejach, bo dał mu mnóstwo godnych szacunku cech. Palpatine jest zabójczo inteligentny, przewidujący, to mistrz manipulacji, ale też człowiek potrafiący dostrzec potrzeby innych ludzi. Wiele osób zwraca uwagę, że Anakin Skywalker ulega mu zbyt łatwo, lecz to nieprawda. Wystarczy uważnie oglądać wszystkie trzy filmy, by to dostrzec. Zresztą swoistym mikrokosmosem ich relacji jest kultowa scena poświęcona tragedii Dartha Plagueisa.
George Lucas z początku buduje ten moment za sprawą elementów wizualnych i dźwiękowych, po czym pozwala przeniknąć atmosferze do rozmowy przyszłego mistrza i ucznia. Nie śpieszy się, nie ma poczucia, że widzowie muszą zaraz obejrzeć kolejny wybuch, bo zaczną się nudzić. Amerykanin wie, że sekwencje pełne ekscytującej akcji (a tych w "Zemście Sithów" jest więcej niż w jakikolwiek innym filmie "Star Wars") trzeba równoważyć scenami poświęconymi budowaniu bohaterów. A rozmowa Palpatine'a z Anakinem robi to doskonale. Mało kto w kinie potrafi bowiem tak kusić, jak Darth Sidious. Nie mamy oczywiście żadnych wątpliwości, że Palpatine stoi po stronie zła, ale prawie chcemy towarzyszyć Skywalkerowi na tej ścieżce. Nawet jeśli ostatecznie prowadzi ona do śmierci niewinnych, złamanych serc, okaleczeń i gorącej lawy.
- Czytaj także: George Lucas wymyślił okoliczności przemiany Anakina Skywalkera w Dartha Vadera na długo przed premierą "Zemsty Sithów". Jaki miał być pierwotny plan na konfrontację młodego Jedi z Obi-Wanem Kenobim?