„Lisey’s Story” to nowy serial na podstawie prozy grozy Stephena Kinga, przy którym król horroru pracował we własnej osobie. Czuć to na każdym kroku adaptacji „Historii Lisey”, która trafiła do biblioteki Apple TV+.
Chociaż w ofercie Apple TV+ znajduje się relatywnie niewiele produkcji w porównaniu do Netfliksa i spółki ze względu na nieco inną strategię obraną przez firmę z Cupertino, tak nie można narzekać na ich jakość (z nielicznymi wyjątkami). „Lisey’s Story”, czyli najnowszy serial na podstawie książki pióra Stephena Kinga z 2006 r. (którą ten niezwykle płodny autor nazywa swą ulubioną) ma zadatki na to, by nie stać się rodzynkiem pokroju rozczarowującego „See”.
A kim jest ta cała Lisey?
Najkrócej mówiąc jest wdową po zmarłym przedwcześnie pisarzu Scotcie Langdonie i tak naprawdę to… niewiele ponadto o niej wiemy. Oczywiście taka charakteryzacja postaci kobiecej, czyli przez pryzmat jej partnera życiowego, może wydawać się w pierwszym odruchu krzywdząca, bo zabiera się w ten sposób tej kobiecie podmiotowość, ale zdaje się, że właśnie na to uwagę chcą zwrócić twórcy serialu. Niby stawiają Lisey w centrum, ale niemal zawsze w kontekście jej męża.
Sprawy jeszcze bardziej gmatwa to, że jako widzowie poznajemy Lisey oraz jej bliskich w nielinearny sposób. Główna oś fabularna osadzona jest co prawda we współczesności, ale serial pełen jest flashbacków — i to nietypowych. Oglądamy w nich wspomnienia, na które bohaterowie patrzą przez pryzmat swoich późniejszych doświadczeń. Zdarza się, że komentują swoje decyzje; często też dopiero po jakimś czasie dowiadujemy się, jaki był kontekst przedstawionych wydarzeń.
„Historia Lisey” jest niczym pękające na naszych oczach szkiełko w kalejdoskopie.
Sytuacja zmienia się tu z minuty na minutę, gdyż bohaterowie zanurzają się we wspomnieniach i… w czymś jeszcze. Stephen King, czyli autor zarówno materiału źródłowego, jak i scenariusza, skacze po różnych wątkach, a przy okazji na nieskazitelnym wizerunku postaci pojawiają się rysy. Takie typowe archetypy na naszych oczach zmieniają się w ludzi z krwi i kości — pełnych zarówno dobrych cech charakteru, jak i przywar, co nadaje im pewnej głębi, autentyczności.
Do tego możemy dorzucić trudne relacje rodzinne pomiędzy Lisey a jej dwiema siostrami, z których jedna po rozstaniu z mężem cierpi na chorobę psychiczną i wpada w stan katatonii, a druga ciągle mówi o kasie i ma bojowe nastawienie, a całość uzupełnia typowy małomiasteczkowy klimat. Okazuje się po chwili, że zarówno zmarły Scott, jak i owdowiała Lisey, byli dobrze znani w ramach kameralnej lokalnej społeczności ze względu na działania charytatywne Langdona.
Nowy serial Apple TV+ na podstawie powieści Stephena Kinga traktuje siebie w stu procentach serio.
Nie ma tutaj miejsca na żarty, puszczania do widza oczka i easter-eggi. Bohaterowie traktują siebie samych oraz nas śmiertelnie poważnie, a aktorzy wygłaszają te swoje pompatyczne kwestie. Wczuwają się w swoje role, co się chwali, ale momentami przesadzają — tyczy się to przede wszystkim głównego antagonisty, który stara się łączyć w sobie stoicki i wręcz taki maniakalny spokój z krótkimi, acz bardzo intensywnymi wybuchami agresji.
Bohaterowie, jak na dobrą opowieść z dreszczykiem przystało, zwykle nie odpowiadają na pytania wprost i wodzą za nos zarówno samych siebie, jak i nas. W pewnym momencie te wszystkie niedopowiedzenia i przedłużające się sceny (zmontowane oczywiście tak, abyśmy np. dźwięk otwierania drzwi słyszeli ciut wcześniej, niż bohaterka do nich dojdzie) zaczynają niemalże męczyć, ale na szczęście Stephen King doskonale wie, jak dozować napięcie.
W pierwszych dwóch odcinkach o mitologii „Lisey’s Story” dowiadujemy się całkiem sporo.
Próba znalezienia odpowiedzi na pytanie, jak właściwie zginął Scott Langdon, to tylko jeden z elementów układanki. Znacznie ciekawsze jest to, gdzie tak naprawdę bywał i skąd czerpał, że tak to ujmę, swoją inspirację — a oba premierowe epizody z ośmiu, jakie zostaną w Apple TV+ udostępnione w kolejnych tygodniach, dają sporo odpowiedzi na dręczące widzów pytania, tylko zaostrzają apetyt i już teraz wiem, że kolejne weekendy będę spędzał w towarzystwie Lisey.
Trudno też na tym etapie cokolwiek zarzucić „Historii Lisey” pod względem realizacji. Zarówno ujęcia z tego prawdziwego świata, jak i nieco surrealistyczne wizje czy tam wspomnienia zrealizowane są na najwyższym poziomie — po obu stronach kamery. Pozostaje mieć nadzieję, że Stephen King oraz jego zespół, w tym reżyser Pablo Larrain oraz Julianna Moore i Clive Owen wcielający się w głównych bohaterów, nie wyłożą się na ostatniej prostej.