Najlepsza komedia ostatnich miesięcy nareszcie w Polsce. Świeża, niekonwencjonalna i mroczna
„Hit Man”, nowa komedia wspaniałego Richarda Linklatera, w nosie ma gatunkowe ramy i konwencje. Jasne, trudno spodziewać się po tym twórcy schematycznych ścieżek fabularnych, a jednak po jego ostatnim aktorskim projekcie (nużącym i niemądrym „Gdzie jesteś, Bernadette?”) pojawiły się obawy o spadek formy filmowca. Na szczęście ceniony autor wielu kinowych perełek (trylogia „Before”, niesamowity „Boyhood”, kultowa „Uczniowska balanga”) powrócił w swojej zwyczajowej świetnej formie.
OCENA
Co ciekawe, scenariusz do „Hit Mana” Linklater napisał wspólnie z wcielającym się w głównego bohatera - czyli fałszywego płatnego zabójcę - Glenem Powellem. Aktor, którego popularność znacząco wzrosła od czasu występu w „Top Gun: Maverick”, okazał się sprawnym współscenarzystą. Napisał sobie rolę w taki sposób, by móc wreszcie wykazać się aktorsko (czyli nieco bardziej niż zazwyczaj). Udało się: teraz już nikt nie powinien mieć wątpliwości, że chłop ma talent.
Fabuła produkcji opiera się na artykule Skipa Hollandswortha opublikowanym w 2001 r. w magazynie „Texas Monthly”. Główny bohater, Gary Johnson, to inteligentny, ale niewyróżniający się, odrobinę wycofany oraz nieśmiały profesor filozofii. Po godzinach dorabia sobie jako konsultant techniczny i spec od podsłuchów na usługach Departamentu Policji z Nowego Orleanu. Wspiera specjalną grupę, która podsyła udającego płatnego zabójcę tajniaka osobom planującym zlecenie morderstwa. Gdy podczas rozmowy zleceniodawca otwarcie oznajmi, że chce kogoś pozbawić życia, a następnie za to zapłaci (wręczając tajniakowi pieniądze), policja dostaje niezbite dowody i chwilę później może zgarnąć delikwenta.
Pewnego dnia etatowy „zabójca” zostaje odsunięty od swojej funkcji - akurat w momencie, w którym ekipa czatowała na kolejnego zleceniodawcę. Przyciśnięci do muru policjanci wysyłają do akcji właśnie Gary’ego, który jest już osłuchany z metodami działania poprzednika. Wówczas dzieje się coś niesamowitego: zestresowany i spięty Johnson wchodzi w nową rolę tak skutecznie, że aż zaskakuje samego siebie. Zachwyceni współpracownicy postanawiają od tej pory regularnie wysyłać go do akcji; profesor modyfikuje swój wygląd oraz kreuje kolejne tożsamości i wizerunki, by jak najbardziej dopasować się do profilu osoby wynajmującej. Jest tak skuteczny, że błyskawicznie przebija poprzednika w liczbie ujętych. Przez długi czas idzie mu świetnie - do czasu, kiedy zabójstwo zleca mu pewna młoda kobieta, Maddy Masters. Na tym skończę i dorzucę małą poradę: przed seansem najlepiej nie oglądać żadnych dłuższych zwiastunów (poniższy kilkusekundowy teaser jest bezpieczny). Wówczas seans sprawi znacznie więcej przyjemności.
Hit Man - recenzja filmu
Jeśli chodzi o najnowsze produkcje skupiające się na motywie płatnych zabójców, to właśnie „Hit Mana” znajduję tą najlepszą (sorry, panie Fincher, ale Linklater skuteczniej angażuje i dba o sprawienie widzowi pierwszoligowej radochy). Cóż to jest za miks! Oparty częściowo na faktach, udany komediowo-romantyczny thriller noir o najbardziej nieprawdopodobnym tajniaku świata. Nieźle.
Johnson to bohater absolutnie jedyny w swoim rodzaju - z jednej strony trochę podobny do nas, przeciętnych zjadaczy chleba. Z drugiej - unikalny talent. Człowiek, który odkrywa w sobie dziwny rodzaj siły, która w istocie pozwoli mu coś w sobie zmienić, wzniecić wewnętrzny płomień. I to mimo tego, że wcześniej niespecjalnie mu na tym zależało. Choć nie ma żadnego doświadczenia w egzekwowaniu prawa, jest bardzo naturalny w nowych wcieleniach - posila się swoją bystrością, inspiruje całą masą dzieł kultury popularnej, potrafi podporządkować się wyobrażonemu sposobowi myślenia nieistniejących osób. A przy tym wszystkim podkreśla, że współczesny obraz płatnego i skutecznego zabójcy, który od lat jest pielęgnowany przez kino i telewizję, to w gruncie rzeczy fikcja. Tacy zabójcy nie istnieją, to mit, a ludzie, którzy chcą ich zatrudnić, to najzwyczajniejsze, przeciętne persony - ot, chcą po prostu pozbyć się trudnego małżonka czy konkurenta. Wydaje im się, że to bardzo proste i zapewnią sobie w ten sposób alibi. Rzecz jasna, wcale tak nie jest.
Powell jest w tej roli niesamowity - daje prawdziwy spektakl, nieustannie zmieniając wizerunek: wygląd, ale i sposób wysławianie się, charakterystyczne gesty, niuanse mimiki twarzy. Sposób, w jaki wykorzystuje do tego swoje ciało, przypomina najlepsze występy młodszych wersji współczesnych hollywoodzkich szych. To wszystko sprawia, że z niecierpliwością wyczekuje się kolejnych metamorfoz, którymi nie sposób się nie zachwycać. Gary Powella jest też - podobnie jak wszyscy inni bohaterowie, rownież ci dalszego planu - szalenie charyzmatyczny; emanuje dziwnym połączeniem szczerości ze zgrywą. A gdy w pewnym momencie styka się z kontrapunktem w postaci Maddy, czyli Adrii Arjony, buduje kolejny walor: prawdziwą ekranową chemię.
W tej niebywale przyjemnej i - myślę, że to dobre słowo - najseksowniejszej filmowej opowieści tego roku, kryją się również nieśmiałe aspekty filozoficzne. Obraz kilkakrotnie wspina się na metapoziom, tu komentując bardziej figlarną formę aktorstwa, tam bawiąc się faktem, że aktor napisał scenariusz filmu o wolności i niebezpieczeństwach związanych z udawaniem kogoś innego, a gdzie indziej dotykając tematu id i ego, których odzwierciedleniem są przecież Ron/Gary.
Czytaj więcej o filmowych nowościach w Spider's Web:
Co jeszcze wspanialsze, fabuła rozwija się w nieprzewidywalnym kierunku - za pośrednictwem kolejnych decyzji scenarzyści raz po raz pokazują konwencjom środkowy palec. Zamiast poprowadzić opowieść do bardziej klasycznego finału, twórcy decydują się na zakończenie, którego nie uświadczycie w typowych rom-komach; malują go odcieniami szarości i prezentują fascynujący portret amerykańskiego everyday mana, miłego faceta, który pomimo najlepszych intencji staje się antybohaterem. I nie sposób temu nie przyklasnąć - całość zamyka się w zdumiewająco satysfakcjonujący sposób.
Niektóre wątki rozwijają się dość niezgrabnie, a twórcy zdają się nagle (znaczy się: w trzecim akcie) odpuszczać szerszą perspektywę, by uczynić ze swojego filmu coś w rodzaju medytacji nad tożsamością, ale pal to licho - aż do ostatniego ujęcia „Hit Man” pozostaje autentycznie dowcipną (zero slapsticku? Dziękuję!), świetnie zagraną, szybką i niedorzecznie urzekającą gatunkową rewitalizacją. Chyba żaden tegoroczny seans tak głęboko mnie nie urzekł - i sprawił mi tak krystalicznie czystej frajdy.
Hit Mana zobaczycie w kinach - premiera 17 maja.