"Horyzont": widziałem film, dla którego Costner zrezygnował z "Yellowstone". Czy było warto?
To właśnie dla "Horyzontu" Kevin Costner porzucił "Yellowstone". Praca nad serialem nie pozwalała mu w pełni poświęcić się wymarzonemu projektowi, który zresztą sfinansował po części z własnej kieszeni. Żeby zrealizować dwuczęściową sagę, zastawił jedną ze swoich nieruchomości w Kalifornii. Równie dobrze mógł od razu wystawić ją pod młotek.
OCENA
Ze względu na determinację Kevina Costnera, "Horyzont" już na poziomie metaforycznym staje się opowieścią o ambicjach i realizacji marzeń pomimo przeciwności losu. Ładnie rymuje się to z wielowątkową fabułą "Rozdziału 1", który zabiera nas na bezkresne prerie Stanów Zjednoczonych a.d. 1857. Ludzie przemierzają je z dobytkiem może i skromnym, ale za to pełni nadziei na lepsze życie. Nie są to pierwsi osadnicy, tylko drudzy, bo z pierwszymi rozprawiły się rdzenne ludy. Ich następcy, niezrażeni widokiem nieoznakowanych grobów, zaraz w znakomitej większości pójdą w ich ślady. Autochtonom nie podoba się, że obcy zajmują należące do nich ziemie. Rozrastające się miasteczko i gwar tanecznych zabaw to dla nich znak do ataku.
Pierwszą godzinę "Horyzontu. Rozdziału 1" wieńczy masakra. Jest taka piękna. Costner rozciąga ją w czasie, po mistrzowsku stopniując napięcie i zagęszczając atmosferę. Można wtedy poparzyć iskrami szalejących dookoła płomieni, poczuć zapach prochu strzelniczego i smród ludzkich wnętrzności. Gdy spektakularna akcja zwalnia, dosadnie wybrzmiewają osobiste dramaty i dylematy moralne w stylu "strzelić czy nie strzelić". Wszystko tu ze sobą współgra, widowiskowość podbija emocje i odwrotnie. To istny popis reżyserskiej inscenizacji, mistrzostwo opowiadania. Aż chce się krzyczeć: "tak Kevin, od teraz ten film ma tak wyglądać". Szkoda jednak zdzierać gardła. Kevin nie posłucha.
Horyzont. Rozdział 1 - recenzja westernu Kevina Costnera
Costner bardzo długo powstrzymuje narcystyczną potrzebę kierowania kamery na siebie. Kiedy wreszcie pojawia się na ekranie, zwiastuje rozpad całej dotychczasowej narracji. Gra Hayesa, tajemniczego przybysza znikąd, który jak na sprzedawcę koni zadziwiająco sprawnie posługuje się bronią. Zanim jednak sięgnie po rewolwer, przyjdzie nam trochę poczekać. Reżyser ma jeszcze mnóstwo wątków do podjęcia, przez co "Horyzont. Rozdział 1" rozchodzi się we wszystkich możliwych kierunkach. Flirtuje z westernowym kinem zemsty, melodramatem czy romansem, zmieniając się w bałagan. Piękny, ale wciąż bałagan.
Z niejednoznacznymi moralnie bohaterami Costner zalotnie spogląda w stronę antywesternu, ale tak naprawdę tęskni za klasycznymi westernami. Wielkimi amerykańskimi westernami, które odeszły w niepamięć jeszcze w połowie zeszłego wieku. Ponad obowiązujący dziś w gatunku rewizjonizm, stawia tanie sentymenty. Wraz ze współscenarzystą Jonem Bairdem w niczym się nie ogranicza. Z lamusa wyciąga przetarte schematy, podając je z kamienną twarzą Johna Forda. "Horyzont. Rozdział 1" ogląda się przez to jak zbiór od dawna przestrzelonych klisz fabularnych. Których dokładnie? Wszystkich. Nawet żarcików rodem z klasycznego Hollywood nie brakuje.
Ta sztampa zostaje oczywiście podrasowana audiowizualnie. Doceniam piękne zdjęcia i pojedyncze sceny. Nawet rozmowa o niczym podczas spaceru po lesie potrafi tu być pełna napięcia. Costner zdecydowanie się rozwinął jako reżyser, choć przecież nie stawał za kamerą od ponad 20 lat. Jest nieporównywalnie lepiej niż w jego debiucie "Tańczącym z wilkami", którego Amerykańska Akademia obsypała nagrodami chyba tylko dlatego, że jest nudny jak jej gale oscarowe. W "Horyzoncie. Rozdziale 1" pejzaży bezzasadnie rozciągających opowieść w czasie już tyle nie ma. Wciąż jednak jak na trzygodzinną produkcję treści jest w niej tyle, co urody u brzydkiego w filmie Sergia Leone.
Na ekranie rządzą nieznośne montażowe dłużyzny, przez co tytuł ten strzela do nas emocjonalnymi kapiszonami. W dodatku rzadko dobrze wycelowanymi, bo motorem napędowym narracji staje się ambiwalencja. Rozumiem, że Horyzont to miasteczko, ucieleśnienie amerykańskiego snu i mityczna kraina, do której udają się bohaterowie. Costner nigdy nie mówi tego jednak wprost, nie pozwala wybrzmieć tej idei, jakby tajemniczość miała dodawać filmowi uroku. Tak naprawdę zmienia go jednak w bełkot. Wierząc we własny geniusz, reżyser traktuje nas protekcjonalnie, jakbyśmy się nie domyślali, dokąd fabuła niespiesznie zmierza. A przecież "Rozdział 1" to film do bólu przewidywalny.
Więcej o "Yellowstone" i Kevinie Costnerze poczytasz na Spider's Web:
"Horyzont. Rozdział 1" okazuje się ekspozycją nawet jeszcze bardziej niż wszystkie dotychczasowe podzielone na dwie części filmy, na czele z "Mission: Impossible - Dead Reckoning - Part 1". Być może ta opowieść znacznie lepiej sprawdzałaby się w formie serialu, bo ogląda się ją jak jakiegoś pilota. Tym bardziej że kończy się kilkuminutowym zwiastunem nadchodzącej kontynuacji. Trailer jest z gatunku tych, co zdradzają zdecydowanie zbyt wiele. Wypełnia go soczysta akcja, jakby Costner próbował nam powiedzieć: "spokojnie, jeszcze się rozkręci". Sprawdzę, ale wierzyć mi się nie chce.
Premiera "Horyzontu. Rozdziału 1" 28 czerwca w kinach.