REKLAMA

Jak herosi radzą sobie w Paryżu? Sprawdzamy film „Jak zostałem superbohaterem” Netfliksa

„Jak zostałem superbohaterem”, czyli francuska wariacja na temat nieustannie dojonego w Hollywood motywu nadludzi żyjących wśród nas miała być kolejną próbą superbohaterskiej dekonstrukcji. Efekt nie wbija w fotel, ale stanowi swoistą ciekawostkę: oto kolejna kultura mierzy się z gatunkiem od lat eksploatowanym przez kino amerykańskie.

jak zostałem superbohaterem film recenzja netflix opinie
REKLAMA

Akcja „Jak zostałem superbohaterem” rozgrywa się współcześnie – superbohaterowie (którzy wykorzystują swoje unikalne umiejętności przeważnie do tego, by zaistnieć w świecie celebrytów) żyją wśród zwyczajnych ludzi i w pełni zasymilowali się ze społeczeństwem. Po Paryżu zaczyna nagle krążyć tajemnicza substancja, która tymczasowo daje supermoce zwyczajnym śmiertelnikom. Nastolatki chętnie korzystają z narkotyku, choć jego działanie okazuje się, delikatnie pisząc, szkodliwe dla ich organizmów. Wkrótce rozpoczyna się dochodzenie – prowadzi je porucznik Moreau, który łączy siły z członkami nieistniejącego już zespołu superherosów. Jak zapewne już się domyśliliście, to właśnie krew nadludzi jest bazą niebezpiecznej substancji.

REKLAMA

Zacznijmy od tego, co w tej jednostrzałowej adaptacji powieści Geralda Bronnera szwankuje. A trochę tego jest. Po pierwsze: film zbyt powściągliwie dawkuje informacje o bohaterach i ich przeszłości, przez co postacie wydają się słabo zdefiniowane, a co za tym idzie znacznie mniej interesujące, niż mogłyby być. Relacje między nimi są scenariuszowo zaniedbane; jedna z nich zbyt szybko zmienia się ze zdystansowanej na romantyczną, przez co wypada zupełnie nieautentycznie. Nie widzimy, jak bohaterowie budują między sobą uczucie, wzajemny szacunek czy cokolwiek innego. Stan rzeczy po prostu się zmienia, a uzasadnień brak; w innym przypadku – wręcz przeciwnie, mamy wrażenie, że nie zmieniło się zupełnie nic. Jako tako bronią się interakcje Moreau z członkami wspomnianego Pack Royal. Zarys portretów i charakterów bohaterów wydawał się ciekawy, szkoda, że ostatecznie okazał się tak niedoprecyzowany i mglisty.

REKLAMA

Również efekty specjalne są bardzo nierówne. Niejednokrotnie wykorzystywane przez bohaterów supermoce prezentują się na ekranie świetnie, jednak równie często można odnieść zupełnie inne wrażenie. Zupełnie jak gdyby ktoś przełączył filmy w ułamku sekundy, którego potrzebowaliśmy na zamknięcie i ponowne otworzenie powiek. Szkoda też kilku ciekawych, ale porzuconych pomysłów fabularnych.

A jednak te elementy opowieści, które skupiają się na superbohaterach, korzystających ze swoich mocy, by dostać własny telewizyjny show, wypadają naprawdę nieźle i świetnie sprawdzają się jako przeciwwaga dla licznych mniej oryginalnych aspektów filmu. Na dodatek bywają autentycznie zabawne.

Kiedy indziej film potrafi być zaskakująco mroczny; to lawirowanie między skrajnymi tonami wydawało się całkiem obiecujące, niestety, trudno zaangażować się w seans, kiedy jest oparty na tak wielu znanych tropach. Można zerknąć, zwłaszcza że kilka komponentów ma naprawdę spory potencjał (kto wie? Możliwe, że czeka nas sequel). Ostatecznie jednak nie ma tu zupełnie nic, co mogłoby sprawić, że „Jak zostałem superbohaterem” utrwali się w waszej pamięci jako jeden z tych filmów superbohaterskich, które okazały się wzbić ponad przeciętność. Zwłaszcza w czasach tak solidnej konkurencji.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA