Ten serial wciąga jak bagno i ociepla neonowym blaskiem. Zjawiskowa produkcja Netfliksa
Netflix połączył siły z twórcą "Drive". Nicolas Winding Refn zrealizował dla platformy drugi w swojej karierze serial. W "Kowbojce z Kopenhagi" rozpływa się w charakterystycznych dla siebie zabiegach fabularnych i formalnych. Efekt? Zniewalający.
OCENA
W pierwszej scenie "Kowbojki z Kopenhagi" jesteśmy świadkami morderstwa. Ale to nie ono jest tutaj najważniejsze. Najważniejsze jest, że ma miejsce w hodowli świń. Bo Nicolas Winding Refn wprowadza nas do świata, w którym ludzie to bydło. I to w dwojakim znaczeniu. Oprawcy są tu bowiem zezwierzęcani, a ich ofiary - uprzedmiotawiane. Jedni chrumkają niczym prosięta i niczym prosięta wyją w chwili uniesienia, a drudzy są gwałceni, sprzedawani i bici za jedno niewłaściwe słowo. Gdzieś pomiędzy nimi jest Miu. Tytułowa kowbojka w dresie z wbitym we wstęgę mieczem w płonącej aueroli okazuje się bohaterką osobną. Można ją zaliczyć do obu tych grup, ale w ostatecznym rozrachunku nie należy do żadnej z nich.
Miu jest amuletem. Przynosi innym szczęście. Jak pójdzie do ogrodu, kwiatki piękniej zakwitną. Gdy chuchnie na półmartwe niemowlę, tchnie w nie życia. W miarę rozwoju akcji okaże się jednak, że potrafi też sprowadzać pecha. Dlatego kobiety, które na początku niczym artefakty rozdzielały między sobą jej włosy, potem boją się na nią nawet spojrzeć. Będąc świadomą swoich mocy, od początku zachowuje się jak istota z innego świata. Okazuje się tym samym kolejną inkarnacją refnowskiego bohatera. Niczym Kierowca z "Drive" czy Jednooki z "Valhalli: Mrocznego wojownika" nie odzywa się za wiele. Snuje się tylko z miejsca w miejsce, dając milczące przyzwolenie, aby spotykały ją kolejne nieprzyjemne sytuacje. Tak jak jej poprzednicy z imaginarium reżysera w pewnym momencie, bierze jednak sprawy w swoje ręce.
Kowbojka z Kopenhagi - recenzja serialu platformy Netflix
Niedomówienia, tajemnica, a nawet sprzeczności - oto najpotężniejsze bronie w orężu Refna. W jednym odcinku Miu zdradza, że matka sprzedała ją, gdy miała siedem lat, aby w kolejnym stwierdzić, że w dzieciństwie została porwana przez obcych ludzi. Porzućcie trud zgadywania, kim w rzeczywistości jest główna bohaterka. Ona daje się czytać przede wszystkim jako kowbojka (spójrzcie na tytuł!) z westernowej ballady. Jest figurą jeźdźca znikąd, ale przemieloną już przez popkulturę na wszelkie możliwe sposoby. Mogłaby więc tak stawać w szranki z Panną Młodą z "Kill Bill", jak i podać sobie rękę z pulpowym twardzielem z "Krwawego żniwa" Dashiella Hammetta. Bo reżyser całkowicie ignoruje tu prawdę psychologiczną i woli budować portret protagonistki z powidoków gatunkowej symboliki.
Jest w "Kowbojce z Kopengagi" pewna doza postmodernistycznej samoświadomości. Refn lubi bowiem podkładać swoim bohaterom krzywe gatunkowe zwierciadła i kazać zachwycać się tym, co w nich zobaczą. Dlatego Miu przechodzi ze sceny do sceny z pewnością siebie, wiedząc, że chroni ją potężny plot armor. Diler w egzaltowanym uniesieniu zaczyna krzyczeć, jak to życie innych mało dla niego znaczy, a my z uśmiechem na ustach czekamy, aż poniesie zasłużoną karę. Blondwłosy mężczyzna sam wciska nam do ręki klucz do interpretacji swojej postaci, kiedy z emfazą Toma Cruise'a z "Magnolii" zaczyna rozprawiać o mocy penisa.
Stawiając na drodze Miu cały gabinet osobliwości, Refn miesza w "Kowbojce z Szanghaju" interesujące go style i gatunki. Przemocowa symbolika klasycznych filmów gangsterskich idzie tu w parze z przemocową dosłownością azjatyckich filmów sztuk walk. Pulpowa bombastyczność miesza się z arthouse'owymi zabiegami formalnymi. Wstrzymajcie się z seansem, jeśli cenicie sobie fabularną spójność i związki przyczynowo-skutkowe. Wszystko jest tu połączone umowną ramą przyjętych konwencji. Atrakcje same w sobie funkcjonujące na poziomie abstrakcji, stają się jeszcze bardziej abstrakcyjne. Reżyser łączy je bowiem w surrealistycznym zwidzie w stylu "Tylko Bóg wybacza".
Kowbojka z Kopenhagi - nie wszystkim spodoba się nowy serial platformy Netflix
Jedni machną ręką na "Kowbojkę z Kopenhagi" po połowie pierwszego odcinka, uznając ją za bełkot. Inni będą do końca siedzieć przykuci do ekranu, bo przebijając się przez afektywną powłokę, znajdą tu opowieść o kobiecej emancypacji, złym patriarchacie, walce o samoświadomość i współczesnym niewolnictwie. Zemsta, zdrada, manipulacja, gaslighting - to wszystko w fabule jest. Tylko rozmemłane w nadmiarze wizualnych i dźwiękowych bodźców. Mamy tu przecież do czynienia z serialowym ambientem.
Ambient muzyczny usłyszymy w ścieżce dźwiękowej. Muzyka nas opatula podczas wydłużającego się trwania kolejnych scen. Ale nadaje też ironicznego posmaku przedstawianym wydarzeniom, bo dzięki niej jedna z walk nasuwa na myśl flipperowe bijatyki - tylko w jakiejś dziwacznej, retrofuturystycznej wariacji. Ambient atakuje nas również z ekranów. Neonoirowa noc skąpana jest bowiem w neonowych światłach. Cała historia rozpływa się w intensywnych barwach, przez co swoim leniwym rytmem wprawia nas w stan hipnozy. Refn buduje immersyjny klimat, abyśmy mogli płynąć z jednego odcinka do drugiego.
"Kowbojka z Kopenhagi" jest o wiele przystępniejszym serialem niż zrealizowany przez Refna dla Amazon Prime Video "Za starzy na śmierć". NWR jest tu bardziej powściągliwy, ale wciąż wystawia cierpliwość masowego widza na trudną próbę, dłużyznami uwydatniając sztuczność serialowego spektaklu. Jak zwykle wytrzymałych wynagradza jednak z nawiązką. Tak intensywne doznania tylko on potrafi nam zapewnić.
Premiera serialu "Kowbojka z Kopenhagi" już dzisiaj na platformie Netflix.