Miał być hit jak "Reacher" i "Jack Ryan", ale cały świat jedzie "Listę śmierci" Amazona
Amazon Prime Video oprócz historii superbohaterskich i science fiction rozsmakował się ostatnimi czasy również w adaptacjach prawdziwie "męskiej" literatury. Najpierw był "Jack Ryan", potem "Reacher", a teraz nadszedł czas na serial "Lista śmierci". Twarzą produkcji został Chris Pratt, ale raczej nie powtórzy sukcesu swoich poprzedników czy Chrisa Hemswortha na Netfliksie. To po prostu nie jest tytuł godny większej uwagi.
OCENA
"Lista śmierci" nie jest bynajmniej pierwszym tego typu tytułem, który zadebiutował w ostatnim czasie. Era serwisów VOD przyniosła ze sobą jednocześnie nową epokę twardego, męskiego kina klasy B. Na platformie Netflix pojawiło się wiele odpowiadających temu wzorcowi filmów m.in. "The Old Guard" i "Tyler Rake: Ocalenie", a z kolei Amazon Prime Video postawił głównie na seriale. W 2018 roku w serwisie zadebiutował "Jack Ryan", a dużym powodzeniem w minionych miesiącach cieszył się "Reacher".
W kolejce na swoją własną wieloodcinkową produkcję czekał jeszcze Chris Pratt, który związał się z Amazonem w podobny sposób, co jego imiennik Chris Hemsworth z Netfliksem. Zeszłoroczna "Wojna o jutro" okazała się na jego szczęście takim sukcesem, że platforma spełniła życzenie aktora i zrobiła "Listę śmierci".
Co to jest "Lista śmierci"? Recenzja nowego serialu Amazon Prime Video:
Współtworzony przez Antoine'a Fuquę serial to adaptacja pierwszej z powieści autorstwa Jacka Carra. Emerytowany oficer Navy SEALs po latach służby dla amerykańskiej marynarki wojennej postanowił przelać swoje doświadczenia na papier w postaci bestsellerowego thrillera. Do tej pory w Polsce ukazały się dwie części serii ("Lista śmierci" i "Prawdziwy wyznawca"), ale mam wątpliwości, czy serial Amazona wybitnie podniesie zainteresowanie tymi pozycjami. Całość nie jest bowiem zbyt ekscytująca, a jednocześnie brakuje jej niezbędnego w tego typu produkcjach odrobina campu. "Lista śmierci" prezentuje się światu wyjątkowo poważnie i nie jest to tym przypadku pozytyw.
Fabuła serialu kręci się wokół komandora porucznika Navy SEALs Jamesa Reece'a. W trakcie tajnej misji jego oddział trafia w zasadzkę i zostaje niemal w całości unicestwiony. Przeżywa tylko Reece i jeden z jego towarzyszy, który jednak dzień po powrocie popełnia samobójstwo. Wszystko wskazuje na to, że stan psycho-fizyczny komandora też znajduje się w bardzo złym stanie. Kłóci się bowiem z przełożonymi o przebieg akcji, podważa tezę o samobójczej śmierci kolegi, a na dodatek miewa silne bóle głowy i halucynacje. Potwierdzenie swojej wersji zdarzeń bohater grany przez Chrisa Pratta otrzymuje dopiero, gdy dwóch skrytobójców próbuje zamordować go w trakcie badania mózgu. Tylko, czy ktokolwiek uwierzy mężczyźnie?
Chris Pratt ucieka w nowym serialu od komediowych korzeni, ale na drugiego Stallone'a się nie nadaje.
"Lista śmierci" to serial wyjątkowo ponury, ciemny (widzowie narzekają w sieci na ten aspekt niemal tak mocno, jak narzeka się zwykle na dźwięk w polskich filmach) i od pewnego momentu dosyć brutalny. Samo w sobie nie jest to niczym nagannym. Serialowy krajobraz potrzebuje również takich tytułów. Rzecz w tym, że nie unika przy tym mnóstwa schematów, które automatycznie zmniejszają jego atrakcyjność. To choćby pierwszy od bardzo dawna serial, który na poważnie sięga po tzw. fridging, czyli powszechnie znienawidzony motyw polegający na zabiciu partnerki głównego bohatera tylko po to, by dać mu dodatkową motywację do działania.
Sam Chris Pratt nieszczególnie nadaje się zresztą na twardziela pierwszej wody, który krok po kroku torturuje i morduje kolejnych ludzi odpowiedzialnych za śmierć jego towarzyszy i rodziny. Brak mu do tego odpowiedniej charyzmy i wyczucia chwili. Lepiej radzą sobie pomagający mu z drugiego planu Taylor Kitsch oraz Constance Wu, ale nie spodziewajcie się tak czy inaczej jakichś aktorskich fajerwerków. "Lista śmierci" jest za bardzo pozbawiona wyobraźni i swobody, by pozwolić swoim bohaterom na cokolwiek ponad grymas złości lub bólu, czy suchy, "męski" żart rzucony dla rozładowania emocji.
Osobiście nie uważam, by powszechny hejt, jaki rozlał się nad "The Terminal List" w USA, był do końca sprawiedliwy. To w rzeczywistości nie jest fatalny serial. Jego największym problemem jest jednak olbrzymi brak oryginalności. Wszystko to widzieliśmy już wielokrotnie, czasem w formie filmu, czasem serialu. Często natomiast zrobione po prostu lepiej. "Lista śmierci" koniec końców nie sprawdza się ani jako thriller (bo zdradza swoje karty zdecydowanie za wcześnie), ani jako dzieło skupione na akcji, bo ta przeważnie się wlecze. Nawet fanom Chrisa Pratta trudno ten tytuł jakoś szczególnie polecić, bo aktor jest tutaj mocno przygaszony. Komu więc "Lista śmierci" właściwie zostaje? To bardzo dobre pytanie, nad którym nikt z Amazon Prime Video się chyba nie pochylił.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.