Serial z najsłynniejszym zbuntowanym aniołem już w napisach początkowych podaje, że bazuje na postaciach stworzonych przez Neila Gaimana, Sama Kietha i Mike'a Dringerberga. Diabeł tkwi szczegółach, a te są w tym w wypadku wielgachne. Nawet „Król Lew” jest wierniejszą ekranizacją „Hamleta”. Nie widzę w tym jednak nic grzesznego.
Wystarczy przeczytać tylko kilka stron komiksowego pierwowzoru, by mieć niezły kocioł w głowie. Obie serie różni niemal wszystko, a łączy praktycznie tylko nazwa, imiona bohaterów i nazwa klubu Lux, który w Los Angeles prowadzi Lucyfer.
Dzięki temu dostajemy dwie zupełnie odrębne historie, obracające się w odmiennej stylistce i medium. Aczkolwiek zatwardziały fan komiksu może być rozczarowany serialem i na odwrót. Jednak jeśli nie traktujemy żadnej z tych rzeczy jako swojej religii, to możemy się bawić podwójnie.
Komiksowy Lucyfer miał z wyglądu przypominać... Davida Bowie. I rzeczywiście tak jest:
Fani produkcji z Tomem Ellisem czekają na drugą część piątego sezonu – ta pojawi się na Netfliksie już w piątek, 28 maja. Tymczasem na polskim rynku ukazało się niedawno opasłe niczym Biblia Tysiąclecia tomiszcze z kultowymi komiksami DC.
Pochodzą z początku naszego milenium, ale teraz Egmont wydał jej w nowej, wypasionej odsłonie. Na niemal 550 stronach znajdziemy historie z zeszytów „The Sandman presents Lucifer 1-3” oraz „Lucifer 1-20”.
„Lucyfer” to tak naprawdę spin-off „Sandmana”. Postać Gwiazdy Zarannej (ang. Morningstar) pojawiła się epizodycznie w znanej serii Neila Gaimana. Autor od początku dostrzegał w niej potencjał na oddzielną opowieść, ale wydawnictwa odprawiały go z kwitkiem. Bratnią duszą okazał się scenarzysta Mike Carey, który niemal od razu złapał bakcyla i z powodzeniem przejął schedę.
W komiksie Lucyfer jest blondynem wzorowanym fizycznie na brytyjskim muzyku, a charakterologicznie na swoim imienniku z „Raju Utraconego” Johna Miltona.
Jest aroganckim, ironicznym manipulatorem i intrygantem, który rozpaczliwie pragnie tylko jednej rzeczy: pełnej wolności. Leit motivem całej serii jest próba wyzwolenia się spod boskiego sandała i niechcianego przeznaczenia. Porzucenie Piekła i odcięcie skrzydeł było dopiero początkiem jego szatańskiego planu.
Komiks „Lucyfer” to niezwykła mieszanka fantasy, czarnego humoru, horroru, mitologii i miejskich legend.
Przyznam szczerze, że początkowo nie tak łatwo mi było wejść w klimat komiksu. Seria „The Sandman Presents” oczarowała mnie mało komiksową, a bardziej malarską stylistyką, ale same opowieści niezbyt mnie porwały.
Dopiero później całość nabiera rozmachu, tempa i nie odpuszcza do samego końca. Akcja toczy się nie tylko na ziemi, ale i w innych (za)światach.
Cały motyw stworzenia nowego wszechświata z kopiami Adama i Ewy lub koncept Piekła, w którym demony balują jak szlachta to mistrzostwo świata.
Komiksowy „Lucyfer” jest wciągającą, typowo gaimanowską mieszanką mitów z przeróżnych religii, kultur oraz horroru spod znaku „Opowieści z krypty”. Poszczególne części pozornie nie łączą się ze sobą, ale są częścią większej historii uknutej przez Gwiazdę Zarannąf. Czasem zazębiają się w doprawdy zaskakujący sposób.
To komiks, który postawimy na półce widocznej od razu dla gości. Zachwyca wizualnie i narracyjnie, nie przesadza z filozofowaniem, a jednak coś tam pozostawia w głowie.
Serial „Lucyfer” przy komiksie to niebo a ziemia.
Serial produkowany początkowo przez Fox, a od czwartego sezonu przez Netfliksa, to zupełnie inna para kaloszy. Nie tylko dlatego, że Lucyfer jest brunetem, ale zupełnie innym „człowiekiem”. Również lubi dowcipkować, ale przejmuje się ludźmi i jest gotów stanąć w ich obronie.
Dla komiksowego diabła jesteśmy tylko marionetkami. Serialowego niesfornego syna Boga po jakimś czasie jesteśmy w stanie polubić (choć jest mega irytujący). Ten prowadzony przez Mike'a Careya jest chłodny, tajemniczy, mało sympatyczny, ale też w pewnym sensie mu kibicujemy.
Serialowego Lucyfera, którego gra mówiący twardym brytyjskim akcentem Tom Ellis, intrygują ludzie i przyziemne sprawy. Dlatego też zaczyna pomagać... policji (dla fanatyków komiksu to zwykłe bluźnierstwo).
Wchodzi w zawiłą relację z detektyw Chloe Decker – w tej roli Lauren German, której pomaga/przeszkadza w rozwiązywaniu zagadek kryminalnych. Nie są to sztampowe śledztwa, a pokazywany motywy zbrodni są naprawdę figlarne. W jednym z odcinków pojawiają się nawet furasy!
Serial „Lucyfer” to komedia kryminalna, która wzrusza, wkurza i wciąga.
Serial został skasowany przez Fox po trzecim sezonie. I nic dziwnego. Pod koniec wytrzymywali tylko najwytrwalsi widzowie.
Wątki charyzmatycznego jak płyta chodnikowa Kaina oraz Charlotte Richards były przeciągane i nudne do bólu.
Serię uratował Netflix, który tchnął w nią nie tylko pieniądze, ale i zabawił się formą – jeden odcinek jest czarno-biały i utrzymany w klimacie kina noir. W drugiej części 5. sezonu ma być epizod... musicalowy.
„Lucyfer” od Foxa/Netfliksa ma swoje gorsze momenty, ale całościowo jest jednym z tych seriali, do których przywiązujemy się emocjonalnie. Główni bohaterowie nie robią dobrego pierwszego wrażenia, ale z czasem angażujemy się w ich perypetie.
Serial niebezpiecznie balansuje na granicy krindżu i produkcji young adult, co ma swój urok. Są też w nim na szczęście poważniejsze wątki – zarówno te związane z tytułowym bohaterem i jego staraniami o wyzwolenie się spod władzy Ojca, jak i te typowo obyczajowe. Krótko mówiąc: dzieje się.
Werdykt: bierzcie i czytajcie oraz oglądajcie z tego wszyscy.
Obu „Lucyferów” trzeba traktować jako dwa niepowiązane teksty kultury, które mają „przypadkowo” tę samą nazwę. Wtedy na pewno się nie zawiedziemy. Komiks jest na tyle epicki (dosłownie i slangowo), że nawet Amazon, który wyłożył miliony na serial w uniwersum „Władcy Pierścieni”, zbladłby na samą myśl o ekranizacji. Dlatego bardzo dobrze, że nikt go nie przełożył jeden do jednego. Pewnych rzeczy się po prostu nie da.
Jeżeli mamy ochotę na coś ambitniejszego i mniej rozrywkowego, to sięgniemy po komiks. Jeżeli chcemy zresetować się mentalnie i trochę pożyć życiem innych to odpalimy serial.
Mnie w obu seriach najbardziej fascynuje to, że historia spisana setki lat temu w ogóle się nie zestarzała i może być opowiadana, interpretowana i remiksowana na tak wiele sposobów.
* zdjęcie główne: Netfliks / okładka autorstwa Christopher Moeller - materiały prasowe