REKLAMA

W całej historii Marvela nie było tak zaskakującego filmu. Sensu w nim nie znajdziecie

Niewielu twórców może się w MCU poszczycić artystyczną wolnością. Na każdego Jamesa Gunna, Taikę Waititiego i Sama Raimiego przypada bowiem szereg wyrobników, podporządkowanych strategii Disneya. Nia DaCosta należy do tej drugiej grupy. Studio skutecznie przytępiło jej autorski pazur, przez co "Marvels" okazuje się wytworem filmopodobnym, który niedorobiony zszedł z taśmy produkcyjnej.

marvels mcu film recenzja
REKLAMA

Już w swoim pełnometrażowym debiucie Nia DaCosta udowodniła, że jest reżyserką nietuzinkową. Potem kropkę nad "i" postawiła w "Candymanie", pokazując, jak sprawnie potrafi łączyć artystyczne ambicje z gatunkowymi atrakcjami. Stłamszona przez reżim Kevine Feige'a i Myszki Miki, jedynie próbuje przybić swój autorski stempel, przez co sama gubi się w tym całym chaosie, który opanowuje ekran.

Akcja filmu zabiera nas w kosmos. Nick Fury trafia na pewną anomalię i prosi Carol Danvers, aby to sprawdziła. Gdy Kapitan Marvel przekracza nietypowy portal, jej moce zostają splecione z nadludzkimi zdolnościami jej największej fanki Ms. Marvel i pracującej dla S.Z.A.B.L.I. Moniki Rambeau. Jedyna imponująca scena w całej produkcji pokazuje, jak podczas walki z przeciwnikami zamieniają się miejscami. Przychodzi nam wtedy skakać ze stacji kosmicznej na obcą planetę i do mieszkania państwa Khan - to ma jakiś charakter, jest jakieś. Funkcjonuje jednak na zasadach kropli wrzątku, która przypadkiem znalazła się w kuble zimnej wody.

Więcej o filmach Marvela poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Marvels - recenzja nowego filmu MCU

"Marvels" pomyślane zostało nie tylko jako sequel "Kapitan Marvel", ale też kontynuacja "Ms. Marvel" i "WandaVision", w którym Monika Rambeau zyskała swoje moce. Nie sprawdza się jednak jako żadne z nich. Po seansie spytałem osoby niezaznajomionej z serialami, czy nie pogubiła się w fabule. "Nie, chyba była tylko bardziej płaska" - usłyszałem w odpowiedzi. Zdziwiło mnie to, bo zapewniam, że nawet po obejrzeniu wymienionych tytułów, będzie ona nad wyraz jednowymiarowa. W stylu najbardziej ambitnych crossoverów MCU film ma bowiem łączyć ze sobą superbohaterki znane nam z poprzedzających tytułów należących do uniwersum. Wiadomo: nie ma wtedy czasu, aby psychologicznie rozwinąć każdą z postaci, ale którakolwiek z części "Avengersów" opierała się przynajmniej na solidnych fundamentach. Tutaj okazują się one wyjątkowo wątłe. W efekcie całość chwieje się już w samych swych posadach.

Marvels - MCU - premiera

Wątki wszystkich trzech bohaterek łączą się w ramach opowieści o żalu i naprawianiu błędów. Bo wszechświatowi zagraża tu Dar-Benn, która nie może przebaczyć Kapitan Marvel zniszczenia Najwyższej Inteligencji. Jakby tego było mało, Carol Danvers musi też mierzyć się z zarzutami Moniki Rambeau o niedotrzymanie obietnicy i zostawienie jej na pastwę losu po śmierci matki. Nie da się jednak znaleźć fabularnego uzasadnienia dla obecności Kamali Khan. Pojawia się na ekranie chyba tylko po to, aby wprowadzić nieco humoru i rozjaśnić ten wypełniony wyrzutami świat przedstawiony. No i żeby rola Nicka Fury'ego nie sprowadzała się do zwyczajowego cameo.

Dwie z trzech głównych bohaterek mają w swoje DNA wpisane wyraziste kody gatunkowe, bo Carol Danvers to twardzielka rodem z akcyjniaków z lat 90., a Kamala Khan jest zagubioną nastolatką z nowoczesnych teen dramas. DaCosta próbuje łączyć powiązane z nimi estetyki, przez co styl oldschoolowego kina sensacyjnego zostaje na siłę ubarwiony szybkim montażem kolorowych ujęć. Pasuje to do siebie jak pięść do nosa. Tyle dobrze, że Monika Rambeau nie wnosi już ze sobą formalnego bagażu, ale i tak nie udaje jej się uporządkować całego tego bałaganu.

REKLAMA

Marvels to najbardziej zaskakujący film MCU.

Trudno przewidzieć, co zdarzy się za chwilę, bo nic nie ma najmniejszego sensu. Dlatego DaCoście pozostaje czynić umizgi w stronę widzów i zapychać produkcję tanimi sztuczkami. Gdy tylko fabuła zaczyna mieć jakiekolwiek ślady sensu, przyzwyczajamy się do narracji, trafiamy na najdziwniejszą sekwencję w historii uniwersum. "Marvels" tańczy, "Marvels" śpiewa we wstawce głupszej niż ten musical, który Hawkeye z zażenowaniem oglądał w swoim serialu.

Momentami "Marvels" jawi się nie tyle jako kino superbohaterskie, co jego sklecona na szybko parodia. Schemat formuły marvelowskiego superhero movie zostaje przed nami wyolbrzymiony, dzięki czemu obnaża wszystkie swe absurdy. Brakuje tylko wprawiających w zażenowanie efektów specjalnych. Oczywiście, cały film jest na dobrą sprawę wygenerowany komputerowo, ale nie strzela do nas fajerwerkami CGI. Moce świetlne głównych bohaterek nie są zbyt wymagające, więc nawet jeśli zostały zrobione w Paintcie to się tu sprawdzają.

Miałkie i nijakie - takie właśnie jest "Marvels". To film tak mocno odbity od Disneyowskiej sztancy, że jego największą zaletą okazuje się krótki, jak na obecne standardy MCU, czas trwania, który wynosi zaledwie 105 minut. Jest na tyle dynamiczny, że chociaż nie zdąży was zamęczyć, to i tak z kina wyjdziecie z czerwonym śladem dłoni na czole.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA