Zmiana na reżyserskim stołku, a potem pandemia koronawirusa opóźniły premierę najnowszego filmu o przygodach Jamesa Bonda o niemal dwa lata. Teraz w końcu będziemy mogli przekonać się, czy warto było tyle czekać na "Nie czas umierać". SPOILER: tak.
OCENA
Cary Fukanaga, który zastąpił na stołku reżyserskim Danny'ego Boyle'a, zdecydował się zajrzeć tam, gdzie nie odważył się zaglądać jeszcze żaden twórca filmów o Jamesie Bondzie. "Nie czas umierać" jest o wiele bardziej stonowany i emocjonalny niż wszystkie dotychczasowe produkcje. Jakby reżyser chciał nam pozwolić na chwilę wytchnienia i refleksji po absurdalnym w swej widowiskowości "Spectre" Sama Mendesa. Wszystko jest tu inne, obce i do tej pory niezgłębione, ale jednocześnie przyprószono je dobrze nam znanymi motywami narracyjnymi.
Nie czas umierać – recenzja nowego Bonda
Nie zrozumcie mnie źle. To wciąż jest Bond. Główny bohater zamawia zamawia ulubionego drinka i przedstawia się jako Bond. James Bond. Przyjdzie mu też, już po raz 25., ratować świat przy pomocy nowoczesnych gadżetów i samochodów równie pięknych, co kobiety u jego boku. W "Nie czas umierać" były już agent 007 będzie musiał stawić czoła demonicznemu Lutshifferowi Safinowi, który wszedł w posiadanie groźnej broni biologicznej. Jest ona programowana na konkretne DNA. Powstała w tajnym laboratorium MI6, aby ograniczyć liczbę postronnych ofiar. Antagonista ma jednak inny pomysł na jej wykorzystanie, przez co mogą zginąć miliony niewinnych ludzi.
Na prośbę przyjaciela z CIA Bond przerwie emeryturę i ruszy tropem broni, który wiedzie przez znanego nam skądinąd Ernsta Blofelda.
Trup oczywiście ściele się gęsto, nie brakuje strzelanin, wybuchów i mordobić. Ale to nie one są tu główną atrakcją. W "Nie czas umierać" najciekawsze jest zgłębianie strony emocjonalnej protagonisty. Dlatego zanim dojdzie do obowiązkowej widowiskowej akcji w prologu, główny bohater najpierw odwiedzi grób Vesper, a potem zakończy swój obecny związek. Motyw zranienia, zdrady i rodziny będzie jeszcze wielokrotnie w filmie powracać. To wokół nich bez przerwy oscyluje narracja.
Fukanaga nadaje filmowi tonu melodramatu rodzinnego wzbogaconego elementami kina szpiegowskiego. Jest reżyserem cierpliwym. Sceny akcji są powalające, ale też szybko zbywane, jakby były obowiązkowym naddatkiem. Twórca woli się skupiać na emocjach swoich bohaterów. Zatrzymać kamerę na ich twarzach i pozwolić wybrzmieć psychologicznym niuansom. Z tego właśnie względu "Nie czas umierać" najpełniej wpisuje się w kierunek serii wyznaczonej przez "Casino Royale". To tam w końcu mogliśmy po raz pierwszy zobaczyć wrażliwszą stronę Bonda i zobaczyć dlaczego stał się tak lubianym przez nas agentem. Był to odżywczy powiew dla skostniałej serii, w której chwilę wcześniej Pierce Brosnan grał protagonistę wzniesionego do poziomu superbohatera.
Poetyka ta co prawda zniknęła w "Quantum of Solace", ale wróciła w "Skyfall", aby znowu się zgubić we wspomnianym "Spectre". Tutaj wybrzmiewa z pełną siłą. Dzięki temu w "Nie czas umierać" otrzymujemy najlepszą kreację Bonda w historii całej serii. Uśmiech playboya Daniela Craiga nie był jeszcze tak pełen bólu. Pięknie komponuje się ze zmarszczkami na jego twarzy, nadając bohaterowi niewidzianej nigdy wcześniej głębi. Dlatego, biorąc pod uwagę, że ostatni raz widzimy aktora w roli agenta 007, jest to występ tak przejmujący. Nie zdziwcie się więc jeśli uronicie łezkę na koniec seansu.
Nie wiadomo jeszcze kto zastąpi Craiga w roli agenta 007, ale na pewno nie będzie mu łatwo.
Nie po takim występie. Reżyser uczynił z maskulistycznej fantazji bohatera z krwi i kości. W ten sposób pozwala Craigowi pożegnać się z rolą nie tyle z hukiem i fajerwerkami, co z odpowiednią sympatią i wrażliwością. Nie mam jednak złudzeń, że wszyscy na "Nie czas umierać" będą się dobrze bawić. Podejście Fukanagi jest bowiem ryzykowne. Niemiłosiernie rozwleka on czas trwania filmu, przez co bardziej niecierpliwi widzowie nieraz będą wiercić się w kinowych fotelach.
Nawet oni będą jednak musieli przyznać, że takiego agenta 007 jeszcze nie widzieli. "Nie czas umierać" to w swym duchu subwersywny film o Bondzie, w którym mitologia bohatera zostaje rozłożona na czynniki pierwsze. Fukanaga bawi się naszymi wyobrażeniami na jego temat, przez co nie brakuje żartów uwydatniających absurdy znanej nam konwencji. Napełnia tym samym produkcję odżywczą energią, wzbudzając ciekawość jak seria potoczy się dalej. Z kina możecie więc wyjść wstrząśnięci, ale na pewno nie zmieszani.