REKLAMA

"Omen: Początek" to prequel wybitny. Prawdziwa gratka dla fanów horrorów

Jako prequel "Omen: Początek" jest wybitny. W tym wypadku poprzeczka była jednak wbita w ziemię. Nie powinno więc dziwić, że jako film produkcja nie sprawdza się już tak dobrze. Wciąż jednak pozostaje solidnym horrorem.

omen początek horror recenzja prequel
REKLAMA

Skoro horror religijny przeżywa swój (kolejny już) renesans, Universal odświeża "Egzorcystę", "Egzorcysta papieża" i "Zakonnica 2" okazały się hitami, kwestią czasu było, aż 20th Century Studios w ten czy inny sposób postanowi odkurzyć "Omena". Po nieudanym remake'u stawia teraz na prequel, którego formuła nastręcza więcej problemów, niż niesie ze sobą zalet. Trzeba przecież wziąć pod uwagę wszystkie ograniczenia narzucane przez oryginał, a poza tym nie da się widzów niczym zaskoczyć, bo zakończenie już znają. Z tego właśnie względu filmy te najczęściej są jak negatywna energia: niepotrzebne.

"Omen: Początek" też jest produkcją niepotrzebną. Dla Hollywood to mało znany fakt, ale nie każda opowieść musi zostać opowiedziana, a tym bardziej nie każda historia musi mieć swój początek. Tym bardziej, jeśli ciągle wypada tak dobrze, jak oryginalny "Omen". OK, przyznam szczerze, że choć film Richarda Donnera wciąż jest skuteczny, zdarza mu się trącić myszką. Niemal 40 lat temu narracje prowadziło się w zupełnie inny sposób niż dzisiaj. Debiutująca za kamerą Arkasha Stevenson na początku prequela nawet przemawia do nas jego przestarzałym językiem. Tu coś zapowiada, tam coś podkreśla zwolnionym tempem. Wychodzi z tego przyjemnie oldschoolowy horror. Podszyty w dodatku czarnym humorem, bo i o zabawę w nim przede wszystkim chodzi.

REKLAMA

Omen: Początek - recenzja

Składanie podobnych hołdów, rzadko kiedy bywa dobrym pomysłem, bo w prequelach najczęściej przypomina widzom, jak dobre były oryginały. Nie w tym wypadku. "Omen: Początek" stoi o własnych siłach. A raczej diabelskich mocach. Trudno znaleźć drugi horror tak cynicznie nastawiony do Kościoła katolickiego. Akcja przenosi nas do Włoch A.D. 1971. Kraj rozrywają wtedy studenckie protesty, a na świecie maleje liczba wiernych. Grupa wysoko postawionych duchownych, wymyśla więc plan, jak nawrócić zbłąkane owieczki. Jaki? Sprytny. Postanawiają przyzwać Antychrysta. Zamierzają go kontrolować, ale zanim to nastąpi, ktoś musi znanego nam Damiena urodzić.

Omen: Początek - recenzja

To mój największy problem z "Omenem: Początkiem". Produkcja opiera się na idiotycznym koncepcie, że szatan może spłodzić syna tylko z własnym potomstwem. Co prawda wprost usłyszymy to dopiero na chwilę przed trzecim aktem filmu, ale od samego początku można się tego domyślić. Scenariusz autorstwa reżyserki, Tima Smitha i Keitha Thomasa skwierczy od przewidywalności, niczym grzesznicy w ogniu piekielnym. Stevenson nadrabia to jednak wykonaniem. Ona podąża tu tropem popularnej w ostatnich latach formuły requeli. Podążamy tu za młodą amerykańską zakonnicą Margaret, której przyjdzie przebyć podobną drogę, co Robertowi Thornowi z pierwowzoru. Zaprzyjaźnia się z najbardziej niesforną wychowanką klasztoru i nie chce dać wiary, że to właśnie ta 12-latka ma urodzić Damiena. Reżyserka aktualizuje i intensyfikuje w ten sposób fabułę oryginału. Unowocześnia ją, dodając parę atrakcji od siebie, a kilka powtarzając z małymi twistami.

"Omen" wypłynął na fali fascynacji okultyzmem. Był właściwie horrorem ku przestrodze. "Początek" traktuje natomiast o uwalnianiu się spod jarzma ograniczeń narzucanych przez Kościół katolicki. Klasztor pięknie tu gra jako miejsce wyparcia cielesnych potrzeb, a habity mocno zakonnice uciskają. Jest w tym wszystkim spora doza feminizmu. Produkcję można wręcz uznać za rewers konserwatywnego przecież w swym wydźwięku "Dziecka Rosemary". Tym bardziej że scena zapłodnienia przez szatana do złudzenia przypomina tę z filmu Romana Polańskiego. Stevenson chętnie bowiem nawiązuje do klasyki kina grozy. Nawet polskiego akcentu tu nie brakuje, bo natrafimy na odniesienie do "Opętania". Wiecie dobrze, o jakiej scenie mówię, ale warto dodać, że Nell Tiger Free radzi sobie w niej niezgorzej niż Isabelle Adjani u Andrzeja Żuławskiego. To istny popis cielesnego aktorstwa, czyste szaleństwo.

Więcej o horrorach poczytasz na Spider's Web:

REKLAMA

Można ponarzekać, że "Omen: Początek" ma w sobie elementy najtańszych horrorów Blumhouse'a. Można nawet psy wieszać na czasowym rozciąganiu finału. To wciąż jednak stylowy horror, który ma nam do zaoferowania znacznie więcej niż powtórkę z rozrywki i kilka jump scare'ów na krzyż. Stevenson bywa brutalna i nie boi się brzydzić widza ludzką cielesnością. Dostajemy więc pełnokrwiste kino grozy. Skoro z tak nieudolnego scenariusza reżyserka potrafiła tyle wycisnąć, trzymam mocno kciuki, aby następnym razem mogła pracować z lepszym tekstem. Wtedy dopiero pokaże nam, jak szeroko potrafi rozwijać swoje skrzydła.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA