REKLAMA

Skąd się wzięło "Je*ać PiS" w serialu "Rick i Morty"? Zapytaliśmy o to polskiego reżysera od dubbingu

Dziś finał 5. sezonu „Ricka i Morty'ego”. Reżyser dubbingowej wersji zdradza kulisy żartu o ośmiu gwiazdkach i pracy nad niepokornymi animacjami.

rick I morty osiem gwiazdek jebać pis 5 sezon
REKLAMA

Serial „Rick i Morty” powrócił dziś z wybuchowym i emocjonalnym finałem 5. sezonu. Produkcja jest dostępna również w wersji z polskim dubbingiem, która wzbudziła niedawno kontrowersje żartem nawiązującym do Ruchu Ośmiu Gwiazd. Reżyser i aktor dubbingowy, Jan Aleksandrowicz-Krasko, odpowiedzialny za „Ricka i Morty'ego” zdradził nam kulisy słynnego dowcipu i opowiedział o współpracy z Netfliksem.

Kilka tygodni temu całą Polskę obiegła wiadomość, że kultowy serial „Rick i Morty” zażartował sobie z partii rządzącej. Nie wszyscy odbiorcy od razu rozumieli jednak, że nie była to inwencja twórców animacji Justina Roilanda i Dana Harmona. Nawiązanie do ośmiu gwiazdek pojawiło się tam, dzięki pomysłowości należącej do Iyuno Media Group ekipy odpowiedzialną za polski dubbing „Ricka i Morty'ego”. Z okazji premiery ostatniego odcinka 5. sezonu postanowiliśmy porozmawiać z reżyserem dubbingowej wersji. Jan Aleksandrowicz-Krasko zdradził nam, że podobnych żartów z polskiej polityki znajdziemy w 5. sezonie, a przy okazji opowiedział też o kulisach pracy nad polskimi wersjami językowymi.

REKLAMA

Rick i Morty HBO GO – o niepokornych żartach, drogim dubbingu i tłumaczeniu piosenek rozmawiamy z reżyserem serialu:

Skąd pojawił się pomysł na wykorzystanie tematu ośmiu gwiazdek w odcinku 5. sezonu „Ricka i Morty'ego” oraz kto był autorem tego żartu?

Jan Aleksandrowicz-Krasko: Autorką tego konkretnego dowcipu jest tłumaczka i dialogistka Zuza Chojecka. To jej pomysł, ale przypadł nam wszystkim do gustu. Uznaliśmy, że idealnie pasuje do sytuaci w naszym kraju. W naszej ekipie lubimy tego typu nawiązania do aktualnych wydarzeń czy uwarunkowań politycznych. Często przerabiamy w „Ricku i Mortym” żarty odnoszące się do amerykańskiej polityki, by pasowały bardziej do polskiego podwórka.

„Rick i Morty” to jeden z seriali, w którym tego typu podmianki są najłatwiejsze? Mowa o animacji pełnej ostrego i niepokornego humoru.

Wiadomo, że do produkcji dla dzieci czegoś takiego byśmy nie wrzucili (śmiech). Osiem gwiazdek jak najbardziej pasuje do „Ricka i Morty'ego”. Zwłaszcza w ustach Ricka Sancheza, który jest przecież antysystemowcem. W produkcji, gdzie groteska, satyra i pewnego rodzaju makabra pojawiają się na porządku dziennym, tego typu żart nijak nie odstawał od reszty odcinka. Wręcz przeciwnie, pasował idealnie.

Jakie są najważniejsze motywacje stojące za przerabianiem oryginalnych dialogów na coś bardziej odpowiadającego lokalnej widowni?

Motywacja jest zawsze jedna i ta sama – chcemy, żeby polski widz czuł się bardziej związany z produkcją. Staramy się ją przybliżyć do naszej wrażliwości i sytuacji. Myślę, że to po prostu lepiej działa na widza. Łatwiej mu taki przełożony dowcip wyłapać i zrozumieć niż jakby miał się odnosić do amerykańskiej polityki. Nie mówię tylko o „Ricku i Mortym”. Cały amerykański humor jest bardzo mocno zakorzeniony w tamtejszej popkulturze, stylu życia i uwarunkowaniach społecznych. Czasem nawet my musimy wygooglować, o co chodzi w danym dowcipie, bo go zwyczajnie nie rozumiemy. Jeżeli jakąś grę znaczeniową ma zrozumieć zaledwie garstka osób, to zostawienie takiego żartu zwyczajnie traci sens. Widz musi się wtedy oderwać od treści odcinka i szukać rozwiązania w zewnętrznych źródłach. Naszym zadaniem jest utrzymać go w tym świecie. Jeśli może w tym pomóc „polski” dowcip, to czemu z niego nie skorzystać?

Jak często pojawiają się dylematy pt. „Zostawić to w oryginalnej formie, bo opiera się na zabawie z językiem czy może zupełnie zmienić i tym samym stracić ten pierwotny wydźwięk”?

Żarty językowe są zdecydowanie jedną z najtrudniejszych rzeczy do przełożenia. W dubbingu zawsze w takich sytuacjach staramy się szukać polskiego zamiennika. Czasem się to udaje, ale niekiedy jest po prostu niemożliwe. Można wtedy trochę przerobić wcześniejszy dialog, żeby podprowadzić nim widza do nowego dowcipu po polsku. Ja osobiście uważam, że dubbing to jest bardzo nieprecyzyjne określenie. Wolę mówić o polskiej wersji językowej. My dubbingowcy powinniśmy starać się sprowadzać historię na nasz rodzimy grunt. Bardzo mnie drażni, gdy w rozmowie przeprowadzonej po polsku któraś z postaci mówi: „My tu rozmawiamy po angielsku”. Takie zdanie mogło paść w oryginale, ale w naszej wersji przecież mówimy po polsku. Moim zdaniem to jest błąd, a podobnych przykładów znajduję w naszym dubbingu tysiące.

A co z sytuacją, gdy akcja wyraźnie toczy się w USA, np. w Białym Domu? Co wtedy robić?

Jeżeli serial jest mocno ulokowany, przykładowo, w Nowym Jorku, to lepiej podobną kwestię o mówieniu w języku angielskim po prostu pominąć. Taka alternatywa wydaje mi się lepsza. Co też prowadzi nas do konkluzji, że nie wszystkie żarty da się przełożyć. Z niektórych trzeba niekiedy zrezygnować. Zresztą działa to w obie strony, bo nam też udaje się czasem włożyć humorystyczny dialog w miejscu, gdzie Amerykanie nie mieli takiej możliwości. Skoro nasz język akurat na to pozwala, to trzeba z podobnych okazji korzystać.

Mnie osobiście zawsze bardzo drażni tłumaczenie imion z angielskiego na polski. Jakie jest twoje zdanie w tej sprawie?

Dosyć często tę kwestię ustala z góry klient. Osobiście uważam, że w produkcjach dla malutkich dzieci imiona warto przekładać na polski. One jeszcze nie rozumieją, że John to jest nasz Jasiek. Ich percepcja nie pozwala na wytłumaczenie sobie tego w zadowalający sposób. A jeżeli czegoś nie rozumieją, to od razu odbijają od oglądanego filmu lub serialu. W tytułach przeznaczonych dla starszych dzieci nie ma to już takiego znaczenia. Cała produkcja filmowa, nie tylko przy animacjach, polega na swego rodzaju „umowie” między twórcami i widzem. Jeśli przyjmujemy, że cały świat przedstawiony przenosimy na polski grunt, to warto tłumaczyć imiona. To wtedy też kwestia konsekwencji. Natomiast starsze dzieci nie mają problemu ze zrozumieniem, że istnieją inne kraje i ludzie mają tam inaczej brzmiące imiona. Apeluję tylko o to, żeby konsekwentnie trzymać się obranej na początku ścieżki. Nawet jeśli produkcja przechodzi z jednego studia dubbingowego do drugiego, a takie przypadki się przecież zdarzają.

„Rick i Morty” jest tutaj całkiem dobrym przykładem, bo w Polsce powstały przecież dwie osobne wersje językowe.

Tutaj sytuacja była nieco inna, choć też bardzo ciekawa. Obie wersje powstały bowiem prawie w tym samym momencie. Dwóch klientów postanowiło zamówić ten sam produkt w dwóch różnych studiach. Comedy Central zrobiło to nieco później niż Netflix, ale okres produkcyjny się zazębiał i ich dubbing powstał ostatecznie mniej więcej pół roku po naszym. Nikt nie miał złej woli. Po prostu przy okazji premiery nagle zobaczyliśmy, że na Comedy Central wychodzi „to samo”, lecz w innej obsadzie.

Właśnie, czy docierały do ciebie narzekania na zmieniający się dubbing „Ricka i Morty'ego”? Były jakieś osoby, które nie zorientowały, że to po prostu dwie różne wersje?

Nie, raczej nie. Myślę, że jak ktoś zaczął oglądać serial na Comedy Central, to potem tego źródła się trzymał. Podobnie było z widzami wersji powstającej najpierw dla Netfliksa a teraz dla HBO GO. Raczej nie przesiadali się z VOD na telewizję i vice versa. Otrzymywałem tylko pytania, dlaczego powstały dwie wersje, ale tę kwestię już wyjaśniłem.

Podobno w 5. sezonie „Ricka i Morty'ego” ukryliście znacznie więcej żartów nawiązujących do obecnej sytuacji politycznej. Komuś udało już się je znaleźć?

Od moich znajomych dowiedziałem się, że znajdowali pochowane tu i ówdzie smaczki. Czasem są one łatwe do wyłapania jak w przypadku nawiązania do ośmiu gwiazdek, a czasem mniej oczywiste i bardziej poukrywane. Aczkolwiek nawet wtedy wystarczy trochę uważniej wsłuchać się w dialogi i też da się je spokojnie odnaleźć. Od razu dodam, że w kolejnych odcinkach pojawiają się nowe, a przed nami jeszcze premiera finału. Także zachęcam do poszukiwań. My bardzo lubimy bawić się w tego typu „niuansiki”. Poczucie humoru ratuje nas w tym całym obłędzie, który nas otacza. Serial „Rick i Morty” śmieje się ze wszystkich i my wyznajemy podobną mentalność. Wcale nie nabijamy się tylko z partii rządzącej, obrywa się każdemu (śmiech).

Uda mi się ciebie przekonać, żebyś udzielił poszukiwaczom smaczków małej podpowiedzi, gdzie szukać kolejnych żartów?

To jest o tyle trudne, że my ten materiał oglądamy razem z aktorami dziesiątki razy, skacząc z jednego momentu na inny. Wszystkie odcinki z tego powodu trochę mi się zlewają w jeden. Tym bardziej, że te dowcipy powstają nie tylko u Zuzy na papierze, ale też w trakcie nagrywania i są mocno spontaniczne. Dlatego po prostu radzę, żeby szukać… Albo nie. Wcale nie szukać. Oglądać i dobrze się przy tym bawić, a ja gwarantuję, iż po drodze jakieś „apetyczne kąski” się znajdą.

W swojej karierze wielokrotnie pełniłeś rolę aktora przed mikrofonem i na fotelu reżysera. Czy opieka nad aktorami sprawiła, że twoje podejście do grania się w jakikolwiek sposób zmieniło?

Pracuję przy tym zawodzie od 7. roku życia. Trochę czasu minęło od moim początków. Przez lata pracy przed mikrofonem nauczyłem się jak ważne jest budowanie roli i potem to przełożyłem, siedząc na krzesełku reżyserskim. Natomiast pójście w reżyserkę nie zmieniło chyba jakoś szczególnie tego, jak sam gram. Jeżeli idę do swoich koleżanek i kolegów jako aktor, to raczej nie wcinam się w ich pracę. Taka sytuacja nie dotyczy zresztą tylko mnie, bo w naszej branży wielu reżyserów jest wciąż aktywnymi aktorami. Jako aktor jestem tworzywem i oddaję się w ręce reżysera. Miejsce na aktorskie pomysły też zawsze się znajdzie, ale to osoba po drugiej stronie odpowiada za całość. Jeżeli nad tym nie panuje, to potem powstają produkcje, które się kupy nie trzymają. Nie będę rzucać tytułami, ale w ostatnich latach nie brakowało filmów i seriali z serii: „Miało być śmiesznie, a wyszło tragicznie”.

Z perspektywy tylu lat pracy w zawodzie widzisz jakąś zmianę w podejściu Polaków do dubbingu?

Widzę i to znaczącą. Dubbing przestał być niechcianą córką branży filmowej. Nowe pokolenia widzów wychowały się na dubbingach i to takich bardzo dobrych. Te osoby nie wyobrażają sobie oglądania ukochanych filmów w innej wersji. Chodzi na przykład o dubbing do serii „Harry Potter”, który był absolutnie genialnie zrobiony i do dzisiaj można go nazywać majstersztykiem. Z kolei lektorzy, czyli tzw. „szeptanka” będą powoli zanikać. Ten format utrzyma się w pojedynczych produkcjach z dużą rolą narracji. Głównie filmach przyrodniczych czy dokumentalnych. Nasi lektorzy są niezwykle utalentowani i posiadają tę narracyjną umiejętność. Natomiast w większości przypadków dostaniemy wybór między dubbingiem i oryginalną wersją językową z napisami. Nie będzie niczego pośrodku, tak jak na Zachodzie.

Jakie są przewagi dubbingu nad lektorem i napisami?

Dubbing to wbrew pozorom najmniej inwazyjna i szkodliwa metoda dla audiowizualnej strony filmu. Napisy zasłaniają część ekranu, a poza tym odciągają naszą uwagę od wydarzeń. Wie to każdy, kto kiedyś nie nadążył z przeczytaniem napisów i od razu zgubił wątek, bo nie miał czasu patrzeć powyżej. Trzeba też pamiętać, że napisy zawsze stanowią pewien skrót. Jeżeli rozmowa idzie bardzo powoli, to dają jakoś radę. Ale u takiego Quentina Tarantino, gdzie dialogi lecą w błyskawicznym tempie, są bardzo bogate i ważne dla całej historii, siłą rzeczy dostajemy kondensację wypowiedzianych kwestii, ponieważ mało kto byłyby w stanie to tak szybko przeczytać. Lektor z kolei zagaduje całą grę aktorską zawartą w głosie i intonacji, a także efekty dźwiękowe i muzykę. Od strony edukacyjnej też klapa. Nikt nigdy nie był w stanie nauczyć się języka angielskiego, oglądając filmy z lektorem (śmiech). Przy dobrze zrobionym dubbingu podobne problemy nie występują, bo on jest niezauważalny.

Ile prawdy jest w przeświadczeniu, że im starszy widz, tym chętniej przerzuca się z dubbingu na oryginalną wersję językową?

Trudno mi powiedzieć. Za czasów mojej młodości dubbingu było mało i to się do dzisiaj odbija na wyborach mojego pokolenia. Obecni 40-latkowie rzadko chodzą na dubbing. Wybierają raczej wersję oryginalną, lecz obserwacja innych grup społecznych pokazuje zgoła inny obraz. My jako studio mamy czasem wgląd w statystyki porównujące oglądalność wersji z polskimi głosami z wynikami osiąganymi przez ten sam film z napisami. Widać z nich, że jeśli produkcję przeznaczono dla młodzieży i młodych dorosłych, to dubbing wiedzie prym. Dla platform streamingowych takich jak Netflix ma to duże znaczenie. Ta firma uważnie monitoruje, którą wersję widzowie chętniej oglądali. I dubbing radzi sobie chyba całkiem nieźle, na co wskazuje rosnąca liczba tytułów posiadających tę opcję. Również tych przeznaczonych dla dorosłych, Zresztą wyprodukowany przez tę platformę „Wiedźmin” stanowi doskonały przykład na to jak dubbing może podbić jakość filmu czy serialu.

To znaczy?

Henry Cavill grający Geralta w serialu wygląda naprawdę super, walczy z olbrzymią wprawą i pod wieloma względami sprawdza się w tej roli. Naprawdę chapeau bas. Natomiast jego głos nie do końca mi pasuje do tej postaci. Uważam, że Michał Żebrowski w dubbingu dodał Geraltowi bardzo wiele szlachetności. Każdy, kto czytał „Wiedźmina” Sapkowskiego, zgodzi się, że tytułowy bohater miał w sobie tę cechę. W wersji Cavilla szlachetności zabrakło, a u Michała się pojawiła. To była świetna decyzja Netfliksa, że wybrali Michała do podłożenia głosu pod Geralta.

Zdecydowanie nie jesteś odosobniony w swojej ocenie tej decyzji. Rozmawialiśmy już trochę o tym, że to właśnie inwencja i pomysły klienta często decydują o tym, czy coś dubbingować czy nie. Z twojego doświadczenia, gdzie jest więcej swobody dla was? Podczas pracy nad filmami, serialami, grami wideo?

Każdy projekt jest zupełnie inny i wiąże się ze swoimi ograniczeniami. Filmy kinowe przeważnie mają większy budżet, lepszą jakość wykonania i więcej obwarowań. Na szczęście dostajemy też na nie zazwyczaj znacznie więcej czasu, bo duży ekran nie wybacza żadnych błędów dubbingowych. W przypadku „Ricka i Morty'ego” dostaliśmy niejako prezent. Netflix obdarzył nas bardzo dużym zaufaniem. Zawsze się śmieje, że oni kupili to od stacji Adult Swim, obejrzeli, krzyknęli: „Jezus Maria, co z tym zrobić?! Dobra, oddamy do dubbingu, niech oni sobie radzą”.

To oczywiście żart, bo w rzeczywistości Netflix bardzo pilnuje dostępnych u siebie produkcji. Nie wiem z jakich względów nam zaufali, ale dali studiu absolutnie wolną rękę. Ani razu nie zdarzyło się, żeby Netflix nam zwrócił uwagę, że w coś uderzyliśmy „za grubo” lub jakiś żart powinien zostać z oryginału. Natomiast oczywiście nie brakuje zleceń, które mają z góry bardzo jasno ustalone wytyczne. Wtedy wiadomo, że pewne elementy mają pozostać bez zmian. Bardzo często dotyczy to niestety piosenek, za które to my dostajemy po uszach, że ich nie zrobiliśmy, a to była decyzja zleceniodawcy. Bywa, że klient zostawia sobie prawo do zatwierdzania każdej zmiany w tekście. Dużo zależy od tego, jakim zaufaniem cieszy się studio oraz jaki budżet mamy na określoną produkcję.

Co jeszcze klienci narzucają z góry?

Choćby skład obsady. Często słyszę zarzuty, że przecież jest tylu świetnych aktorów dubbingowych, którzy nie dostają głównych ról w filmach kinowych. Po pierwsze, to często decyzja dystrybutora lub klienta. Ma być gwiazdorska obsada i nie ma przebacz. Czasem faktycznie kończy się to ze szkodą dla strony artystycznej filmu. Czy głośne nazwiska przekładają się na lepsze wyniki w box office? Nie wiem, ja się nie zajmuję stroną biznesową. Ale jest też druga kwestia. W Polsce nie ma aktorów stricte dubbingowych. Nie da się wyżyć tylko z pracy głosem. Dążymy do tego, aby to zmienić, ale na razie tak wygląda rzeczywistość.

Wspomniałeś o tym, że duży ekran nie wybacza błędów dubbingowych. Rozumiem, że podobnie jest z tymi popełnianymi przez klientów, którzy np. wybiorą niewłaściwą obsadę?

Przypominam sobie pewną historię, która dobrze obrazuje ryzyko związane z pewnymi decyzjami podejmowanymi przez dystrybutorów. Mniej więcej w tym samym momencie do polskich kin trafiły dwa bardzo dobre filmy dla dzieci. Pierwszy z nich to były „Trolle”, a drugi nosił tytuł „Sing”. Rewelacyjne historie i świetnie zdubbingowane. Ale jeden od drugiego odróżniała pojedyncza decyzja, która zadecydowała o ich sukcesie. Mam dwóch synów i widziałem po ich reakcjach, jak wiele od niej zależało. W „Trolle” wciągnęli się niesamowicie. A „Sing” co jakiś czas ich odrzucał.

Co było sekretem „Trolli”?

Piosenki po polsku. W „Trollach” wszystkie światowe hity zostały przełożone na język polski. Dystrybutor i klient zaryzykowali i postanowili, że chcą je zdubbingować. To był strzał w dziesiątkę. W „Sing” też mamy kultowe piosenki, które świetne wpasowują się w opowiadaną historię. Ale dzieci tego nie kupiły, bo nie rozumiały słów po angielsku. Nie wiedziały, że śpiewane utwory podbudowują bohaterów. Dzieci oglądając film nie chcą słuchać ładnej muzyki, tylko czuć emocje bohaterów, a tutaj zostały tego pozbawione. To był olbrzymi błąd dystrybutora, który odbił się na wynikach oglądalności. „Trolle” rozbiły box office na całym świecie, a „Sing” poniósł porażkę, mimo że to naprawdę genialny film dla dzieci.

Zadecydowała kwestia kosztów?

Dubbing jest dosyć drogi, a piosenki kosztują dużo. Jest olbrzymia różnica w kosztach między nabyciem usług jednego realizatora, tłumacza i lektora, który czyta cały film, a zatrudnieniem całej ekipy. Mowa o aktorach, realizatorach, kierownikach produkcji, tłumaczu, dialogiście, tekściarzu, reżyserze muzycznym, wokalistach etc. Skład osobowy zależy oczywiście od stopnia trudności danego projektu. Oznacza to zdecydowanie więcej pracy i późniejszego miksowania dźwięków, a co za tym idzie wymaga też większych nakładów finansowych. W dłuższej perspektywie opłaca się jednak wydać więcej na dubbing, bo produkcje tego typu zarabiają znacznie większe pieniądze w kinach. Należy pamiętać, iż w dubbingu „bylejakość” absolutnie się nie sprawdza.

REKLAMA

Jak jej uniknąć?

Jeśli zamiast studia-krzak, których jest w Polsce kilka, zatrudniło się profesjonalną ekipę i zrobiło dobry dubbing, to potem taka decyzja przynosi wymierne korzyści. Widzę po branży, że klienci nareszcie zaczynają to rozmieć. W polskiej kinematografii przez lata pokutowało przeświadczenie, że na filmie czy serialu można zarobić tylko w trakcie produkcji. Tak nie jest. Zarabiać powinno się na gotowym produkcie. W dubbingu zaczęło się to sprawdzać, oby tak dalej. I oby rozeszło się na cały nasz rodzimy showbiznes, czego sobie i państwu serdecznie życzę (śmiech).

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA