Nowy wojenny miniserial Netfliksa wydawał się być przepisem na majstersztyk. Co tu się wydarzyło?
Zdolni twórcy, świetna obsada i ceniony materiał źródłowy - miniserial Netfliksa pt. "Światło, którego nie widać" zapowiadał się wybornie. To miała być jedna z tych perełek, którymi serwis regularne zachwyca i zaskakuje swoich subskrybentów. Nic z tego.
OCENA
"Światło, którego nie widać" to zrealizowana przez należące do Shawna Levy'ego studio 21 Laps Entertainment adaptacja powieści pod tym samym tytułem. Nagrodzony Pulitzerem oryginał autorstwa Anthony'ego Doerra skupia się na niewidomej Marie-Laure, która mieszka niedaleko paryskiego Muzeum Historii Naturalnej, gdzie pracuje jej ojciec. Nazistowska okupacja zmusza dwunastoletnią bohaterkę do ucieczki do Saint-Malo w Bretanii; kluczowy okazuje się fakt, że tata potajemnie zabrał ze sobą jeden z najcenniejszych skarbów muzeum - legendarny klejnot.
Tymczasem w niemieckim miasteczku górniczym osierocony chłopiec, Werner Pfenning, z pasją wsłuchuje się w radiowe audycje, które dają mu wiedzę o świecie i zabierają go w odległe miejsca. Z czasem nastolatek staje się ekspertem w budowie i naprawie radioodbiorników; zostaje zwerbowany przez elitarną nazistowską jednostkę, której zadaniem jest tropienie wrogich stacji radiowych. Twórca - Doerr - przeplata losy tej dwójki, usiłując pokazać, jak wbrew rozmaitym trudom losu człowiek potrafi okazać innym dobro i - mimo wszystko - przetrwać w oceanie wojennych okrucieństw.
Dość wierny oryginałowi serial niezręcznie stara się oddać ducha oryginału. Pochylając się nad przecinającymi się wątkami Marie-Laure i Wernera, Steven Knight (uznany scenarzysta, twórca m.in. "Peaky Blinders" czy "Tabu") i Shawn Levy ("Stranger Things", "Fall Guy") próbują opowiedzieć o niezwyklej sile łączących ludzi więzi, które mogą pozwolić przetrwać nawet najpotworniejsze czasy. Niestety - bardzo nieudolnie.
Czytaj więcej o nowościach Netfliksa:
Światło, którego nie widać - recenzja serialu Netfliksa
Wszystko to, co najpiękniejsze, lirycznie poruszające czy transcendentne w oryginale, zostało zgubione podczas przekładu opowieści z jednego medium na drugie. Miłośnikom powieści trudno będzie uwierzyć w to, że tak wdzięczna do adaptacji historia została tak karygodnie spłaszczona, sprowadzona do tanich emocji i efekciarstwa. Pozostali po prostu wzruszą ramionami i najpewniej dadzą sobie spokój po pierwszym odcinku.
Książka Doerra badała ludzką kondycję w konkretnych, skrajnie niesprzyjających zdrowemu życiu wewnętrznemu okolicznościach. Knight i Levy ledwo zanurzają czubek palca w tafli głębokiego jeziora emocjonalnych zależności. Ich wersja bohaterów to postacie płytkie, archetypiczne i niemal nierozwijane na przestrzeni kolejnych epizodów. Z kolei okrucieństwa wojny bardziej niż dramat przywodzą na myśl sieczki z kina superhero, którego twórcy stawiają na uczuciowy szantaż i nadmiar efektownych eksplozji.
Wiemy, że Knight i Levy potrafią, ale tym razem obaj zaliczyli spektakularne wpadki. Scenarzysta z jakiegoś powodu zdecydował się na absurdalnie kwiecisty, poetycki i metaforyczny język dialogów, w którym nienaturalnie brzmiące stwierdzenia mieszają się z niezgrabną ekspozycją. Z kolei reżyser w ogóle nie radzi sobie z prowadzeniem aktorów, którzy zachowaniem i ekspresją przypominają bardziej monumenty z kiepskich interpretacji Zacka Snydera, niż ludzi z krwi i kości (w ten sposób marnują się m.in. Hugh Laurie, Mark Ruffalo czy Louis Hoffman). O dziwacznych decyzjach operatorskich (zbliżenia i cięcia, które w ogóle nie współgrają z duchem sekwencji czy dynamiką interakcji między postaciami) nie wspomnę.
Wizja Knighta i Levy’ego jest płytka i chaotyczna - to koncentracja kiczu, odtwórczych charakterów, banalnego sentymentalizmu, żenującego patosu, fabularnych zgrzytów i historycznych niedopatrzeń. Potężne rozczarowanie.