Takiego finału „Szoguna” się nie spodziewaliście – będziecie wkurzeni i zapłakani. Recenzja i podsumowanie
Za nami finał „Szoguna”. Trzeba przyznać, że 10 odcinek nie budził wśród widzów tak dużego zainteresowania, jak robiła to premiera serialu. Mnogość wypuszczanych tytułów nieco przyćmiła niezaprzeczalny hit platformy Disney+, ale to nie oznacza, że kompletnie o nim zapomniano. W końcu doczekaliśmy się zakończenia historii pełnej intryg, spisków i zakazanych uczuć w feudalnej Japonii. Jak ono wyglądało i przede wszystkim, czy nie przyniosło rozczarowania?
Uwaga! Tekst zawiera spoilery dotyczące 10 odcinka serialu „Szogun”!
„Szogun” to produkcja wybitna. To było wiadomo jeszcze przed oficjalną premierą pierwszego odcinka. Wszelkie zapowiedzi oraz ciekawostki związane z tym artystycznym projektem sukcesywnie rozbudzały apetyt przyszłych widzów. Twórcy obiecywali nam wiele. Począwszy od wiernego przełożenia literackiego pierwowzoru na ekran, przez zaprezentowanie realiów ówczesnego świata, aż po intrygujące, ale niejednoznaczne wydarzenia fabularne. Czy były to jedynie próżne słowa? Zdecydowanie nie. „Szogun” zachwyca od początku do końca, nawet pomimo tego, że nie wszystko potoczyło się tak, jak chcieliby tego oddani fani. Tak, chodzi głównie o wątek miłosny, ale to właśnie on wzbudzał najwięcej emocji. Od zarania dziejów ludzi najbardziej interesują relacje, nic się w tym temacie nie zmieniło. Pomijając jednak ten smutny fakt, trzeba przyznać, że serial w ostatecznym rozrachunku dotrzymał złożonych przez jego twórców obietnic. Zostawił też sobie pewną furtkę, z powodu której wielu oglądających z pewnością odczuwa aktualnie… niedosyt.
Szogun: finał serialu – co się wydarzyło i jak zakończyła się ta historia
Dla wszystkich tych, którzy mieli w sobie jeszcze odrobinę nadziei, że Mariko jakimś cudem przeżyła, mam złą wiadomość. Nie udało jej się przetrwać tej nierównej „walki”. W 10. odcinku „Szoguna” możemy obserwować przede wszystkim żałobę. Nie tylko zdruzgotanego Johna, ale też, o dziwo, samego Toranagi. Tłumaczka umarła jednak z konkretnego powodu. Miało to wpłynąć na ostateczną decyzję jej przyjaciółki z dzieciństwa, matki prawowitego dziedzica, Lady Ochiby. To właśnie liczebność jej wojsk, a właściwie jej syna, zagrażała władcy Kanto najbardziej. Trzeba było zrobić więc wszystko, aby nie wsparła ona ostatecznie działań Ishido. Nawet jeżeli wiązałoby się to z poświęceniem co najmniej jednego życia. Ostatni odcinek serialu skupia się głównie na dojściu do prawdy. Odkrywa przed nami w końcu to, na czym polegał plan Toranagi. Samo jego ujawnienie jednak nie wystarczyłoby. Pojawiają się kolejne wątpliwości oraz kwestionowanie czynów władcy Kanto. John Blackthorne nie widzi żadnego sensu w tym, co się stało. Tak naprawdę nie ma już nawet kogo obwiniać. Stracił wszystko, na czym zdążyło mu po drodze zacząć zależeć. Jego załoga wypięła się na niego. Obwiniła go o niepotrzebną śmierć wielu osób, spowodowaną tylko i wyłącznie niezdrową ambicją pilota. W 9. odcinku serialu dowiedzieliśmy się, że pierwotne przybycie statku do Japonii nie było kwestią przypadku czy zwyczajnej woli przetrwania. Chodziło o marzenie jednostki – John pragnął za wszelką cenę być człowiekiem, który jako pierwszy przepłynie cieśninę Magellana. Powiedzieć, że było to nierozsądne, to jak nie powiedzieć nic.
Blackthorne stracił zatem jeden cel, ale odkrył też przy okazji kolejny. Ostatecznie chciał pomóc Toranadze. Nie przyznałby się do tego jawnie, ale poniekąd wierzył w słuszność jego zamiarów. Oczywiście wielokrotnie kwestionował sam sposób działania, ale utworzyła się między tą dwójką jakaś dziwna, zawiła i skomplikowana relacja. Wszystko zmieniło się w momencie, gdy władca Kanto, na oczach swoich poddanych, ogłosił rzekomą kapitulację. Tego John nie był w stanie zrozumieć oraz zaakceptować. Wtedy też zaczął po raz kolejny działać na własną korzyść. W Japonii trzymała go już tylko zakazana miłość do Mariko. Jej dobro było dla niego najważniejsze, nawet mimo zaistniałych okoliczności. Gdy tłumaczka zginęła, Blackthorne stracił sens dalszej egzystencji. Zostało mu jedynie ulotne wspomnienie, usytuowane bezpiecznie w różańcu, który Mariko zawsze miała na szyi, a przekazała go ukochanemu tuż po zaniechanej próbie popełnienia seppuku. Cierpienie angielskiego nawigatora, widoczne w finałowym epizodzie serialu, z ogromną siłą przebija się przez ekran. Tylu szczerych emocji na raz w „Szogunie” nie było nigdy. Każdy był zawsze wstrzemięźliwy, trzymał uczucia na wodzy, nie tylko ze względu na obyczajowość. To było już chyba zapisane w genach mieszkańców ówczesnej Japonii. Jednak śmierć Mariko wstrząsnęła tak mocno, że nawet Toranadze zaszkliły się oczy. Przypomnijmy, że śmierć syna była dla niego taktyczną okazją, a przynajmniej po ojcu nie było widać żadnej większej żałoby. Gdyby nie poświęcenie tłumaczki, władca Kanto faktycznie musiałby się poddać. Wiedział, że nie wygra w zbrojnym starciu, jego armia nie była wystarczająco silna. Musiał więc działać inaczej. Zdać się na instynkt i zdusić konflikt jeszcze w zalążku. Czy to się udało? O tym nieco później.
10. odcinek „Szoguna” potwierdza też, że to Kashigi Yabushige, który od początku grał na dwa fronty, wpuścił do pałacu w Osace skrytobójców Ishido. Nie spodziewał się jednak, że to działanie doprowadzi do śmierci Mariko. Wszyscy lojalni Toranadze mieli przeżyć, a atak miał być przede wszystkim formą zastraszenia. Oni jednak nie poddali się i stanęli do walki, co doprowadziło do eskalacji. Skupiony dotychczas głównie na własnym interesie Yabushige nie potrafi sobie tego wybaczyć. Zaczyna poniekąd wariować i szuka kogokolwiek lub czegokolwiek, aby przerzucić swoją winę na cudze barki. Można raczej śmiało założyć, że Toranaga od początku wiedział, co robi jego wasal i postanowił wykorzystać to w swoim wielkim planie. W ostatecznym rozrachunku musi jednak spełnić swój obowiązek. Trzeba wydać wyrok na zdrajcę. Yabushige na oczach Johna przyznaje się do niecnych czynów. Ma od dokonać seppuku, a na swojego sekundanta wybiera właśnie Anjina. Władca Kanto nie wyraża na to zgody, co oczywiście ma na celu poddać Johna kolejnej z licznych prób. Wydawać mogłoby się, że Blackthorne nie wytrzyma i w skrajnej rozpaczy zetnie głowę niewiernego wasala. Tak się nie dzieje. Zamiast tego oddaje jego los całkowicie w ręce Toranagi.
John wciąż jest jednak nieco zagubiony. Do końca nie wiedział, na czym dokładnie polega strategia władcy Kanto. Prosi więc o prywatną audiencję. Tam dowiaduje się, że Toranaga zabija mieszkańców własnej wioski, aby znaleźć osoby odpowiedzialne za zatopienie Erasmusa, statku Anjina. Blackthorne wie już, że to Mariko doprowadziła do tego zdarzenia. Obiecała katolikom, że będą mogli pozbyć się okrętu w zamian za oszczędzenie Johna. Taka była cena jego życia. Angielski pilot chce zatem powstrzymać krwawe zapędy Toranagi. Oznajmia, że jest w stanie popełnić seppuku, aby inni mogli w końcu zaznać spokoju. Owija różaniec tłumaczki wokół rękojeści noża i przykłada sobie ostrze do brzucha. W ostatniej chwili powstrzymuje go sam lord. Rozkazuje mu zaprzestać robienia teatrzyku. Zamiast tego John ma odbudować swój statek, a później stworzyć od podstaw całą flotę. Warto zaznaczyć, że scena rozmowy tej dwójki jest jedną z najpiękniejszych w serialu. Blackthorne wykrzykuje władcy Kanto prosto w twarz, że od samego początku chcieli się nawzajem wykorzystać. Pokazuje mu tym samym, że jego autorytet wcale nie jest wieczny, można go podważyć. Cudownie słyszalne jest wtedy, jak doniosły głos niesie się śród gór oraz wody. Majstersztyk.
Finał „Szoguna” stoi pod znakiem pożegnań. Usami Fuji, przydzielona Anjinowi konkubina, także odchodzi. Otrzymała pozwolenie na wstąpienie do zakonu. Tylko z jedną stratą, a właściwie dwiema, nie jest w stanie się pogodzić. Chodzi oczywiście o jej męża i malutkiego synka. Urny z ich prochami cały czas trzyma blisko siebie. John wie, że nie może wpłynąć na jej decyzję. Jednak mimo wszystko postanawia pomóc jej uwolnić się od ciężaru żałoby. Zabiera ją na otwarte wody. Mówi, że tylko morze sprawi, że wszyscy będą już na zawsze razem. Wspólnie oddają mu wspomnienia. Blackthorne ostatecznie rozstaje się z różańcem Mariko. Wie, że żałoba nie może go pochłonąć. Widać to zresztą po przebitkach pojawiających się w finałowym epizodzie. Z początku wydawało się, że pokazują one faktyczną przyszłość angielskiego pilota. Był on w nich już tak naprawdę u progu śmierci, bardzo stary, trzymał w ręce pamiątkę po ukochanej tłumaczce. Okazało się, że była to jedynie potencjalna sytuacja. Miała ukazać, co stanie się z Anjinem, jeżeli całkowicie odda się żałobie. Tak się na szczęście nie stało. Również Omi musi się z kimś pożegnać. Dziękuje swojemu wujowi, Yabushige, za wszystko, czego zdążył go nauczyć. Zdradziecki wasal idzie na śmierć. To Toranaga został jego sekundantem. Na wzgórzu, tuż przed nieuchronną karą za zbrodnie przeciwko lordowi, dowiadujemy się, jaki dokładnie plan miał władca Kanto.
Szogun zostawił wiele ofiar, ale też apetyt na więcej – recenzja finału
Serial na początku przedstawiał Toranagę jako jedynego prawego członka Rady Regencyjnej. Miał on być wręcz postacią szlachetną. Robił wszystko, aby zapobiec rozlewowi krwi w wielkiej wojnie domowej. Od tego przynajmniej się zaczęło. Po finale sezonu nie boję się powiedzieć, że nie pamiętam, kiedy ostatni raz znienawidziłam tak bardzo jakiegokolwiek bohatera. Miał on swój wielki plan, całkiem nawet sprytny, to trzeba przyznać. Jednak jego głównym założeniem wcale nie było dobro obywateli Krainy, a zdobycie władzy absolutnej, czyli zostanie Szogunem. Toranaga z dumą przyznaje, że nigdy nie chciał ubrudzić sobie rąk. Wiedział, że będzie musiał poświęcić kilka bardzo bliskich mu osób, ale widział w tym jakiś większy sens. Walka nie jest przecież bezpodstawna, gdy się ją wygra. Można powiedzieć, że jest wręcz zarozumiały w swoich stwierdzeniach. Okazuje się, że nie ma i nigdy nie miał skrupułów. Pozwalał sobie na łzę czy dwie, ale szybko o tym zapominał. Stał się swego rodzaju antagonistą, a tego chyba nikt nie mógł przewidzieć, odpalając pierwszy odcinek serialu. Po prostu nie da się go lubić. Wielokrotnie w „Szogunie” zaznaczane było, że jego strategia jest skomplikowana, ale będzie przy tym skuteczna. Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że wiele zależało od tego, na jaki ruch ostatecznie zdecyduje się osoba nieświadomie w nią zaangażowana. Chodzi głównie o sposób wpłynięcia na ostateczną wolę Lady Ochiby. Śmierć Mariko miała sprawić, że matka dziedzica nie wyśle swojej armii na zbliżającą się wojnę. Szansa na to, że tak się właśnie stanie, wynosiła tak naprawdę 50%.
Toranaga chciał zagrać na cudzych emocjach. Uderzyć rozumem prosto w serce. Wykorzystał honor innych, aby w ostatecznym rozrachunku wyrzec się własnego. Przez cały czas grał. Sprawiał wrażenie władcy oddanego, ale też surowego, gdy wymagała tego sytuacja. Oszukał wszystkich i nic nie zmieni mojego zdania. Pod sam koniec finałowego odcinka nie chciało mi się nawet na niego patrzeć. Zwłaszcza po tym, jak wyznał, że John był dobrym rozpraszaczem dla jego wrogów, a dla niego samego – zabawką. Tuż po seansie miałam już gotową wiązankę wyzwisk w jego kierunku. Pewnie nie jestem jedyna. W pewnym sensie rozumiem jego działania, ale moralnie nie jestem w stanie się z nimi zgodzić. Zapewne dlatego, że przemawiają za mnie emocje, których Toranaga miał tylko tyle, żeby móc w miarę swobodnie funkcjonować w społeczeństwie. Nie byłabym aż tak bardzo oburzona, jakbym chociaż zobaczyła, jak staje się Szogunem. Chociaż może to i lepiej? Wtedy najprawdopodobniej irytacja wzrosłaby to poziomu… niebezpiecznego. Widzowie otrzymują jedynie objaśnienie wielkiego planu władcy Kanto. Nie dowiadujemy się, jaką decyzję podjęła Lady Ochiba. Tak naprawdę nie znamy końca tej historii. Możemy być pewni, że od tej pory John będzie żył w jakimś chorym zapętleniu – budując wciąż niszczone przez lorda statki. Toranaga kieruje losami wszystkich swoich poddanych i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Czerpie z tego niepokojąco dużą satysfakcję, co jest dość przerażające.
Blackthorne jest jego przeciwieństwem. Angielski pilot stawia na współpracę, wybaczenie i jedność. Widać to szczególnie w scenie wyciągania resztek Erasmusa na brzeg. Ma zupełnie inną mentalność, ale tym razem wie dokładnie, jakimi wartościami, o ile można to tak nazwać, kieruje się władca Kanto. Nie wiadomo, jak tę wiedzę wykorzysta. Twórcy serialu „Szogun” już jakiś czas temu mówili o tym, że nie planują kontynuacji. Twierdzą, że udało im się wiernie przenieść literacki pierwowzór na ekran, mieszcząc historię w jednym sezonie. Jednak finałowy odcinek absolutnie temu przeczy. Widać, że zostawiono sobie bardzo wygodną furtkę – jak nie na kolejną odsłonę, to chociaż na co najmniej kilka spin-offów. Na ten moment nie wiadomo, jaką decyzję podejmą twórcy. Potencjał zawarty w tym tytule jest ogromny i aż prosi się o to, aby go wykorzystać. Jeżeli chodzi o to, co mogliśmy zobaczyć do tej pory, to chyba dawno nie czułam tak sprzecznych emocji. Produkcja „Szogun” jest genialna, utrzymała powściągliwą, wręcz suchą formę narracji do samego końca. Nie zabrakło też momentów przełamania wszechobecnej niewrażliwości. Serial jest skonstruowany wybitnie i nawet finał, który stworzył jeszcze więcej znaków zapytania, nie jest w stanie tego zmienić. Osobiście chciałabym zobaczyć coś więcej. Już teraz wiem, że jeżeli kiedykolwiek będzie możliwość powrotu do tego świata, to wkroczę tam ponownie bez słowa sprzeciwu.
Serial „Szogun” można obejrzeć na platformie Disney+.
Więcej o serialu „Szogun” czytaj na łamach Spider's Web: