REKLAMA

Thunderbolts* - recenzja. Czy to najlepszy Marvel i film motywacyjny od lat? Być może

Nie będę ukrywał: już od dłuższego czasu filmy i seriale spod szyldu Marvel Cinematic Universe prowokują mnie przede wszystkim do ziewania - o cieniu dawnej ekscytacji nie ma szans. Przyczyn tego stanu rzeczy jest, oczywiście, kilka: jestem przecież coraz starszy, a na dodatek zalew superbohaterskich produkcji sprawił, że cała tematyka stała się nużąca. Ot, przejadło się. Gdyby jeszcze Marvel Studios przykładało się do pracy, próbowało jakoś odświeżyć ten nurt... Nic z tego. Jakość kolejnych tytułów pikowała w dół, a mnie nie chciało się już na to patrzeć. Dlatego też seans „Thunderbolts” okazał się nie byle jakim zaskoczeniem. 

thunderbolts recenzja film premiera opinie marvel mcu kino
REKLAMA

Yelena Belova (Florence Pugh) przyjmuje ostatnie zlecenie od Valentiny Allegry de Fontaine (Julia Louis-Dreyfus) - chodzi o zatarcie śladów istnienia pewnego tajnego projektu, który mógłby poważnie obciążyć dyrektorkę CIA i byłą żonę Everetta K. Rossa oraz zagwarantować jej odsiadkę. Czująca na karku oddech czyhających na nią kongresmenów Fontaine jest gotowa zrobić wszystko, by pozbyć się dowodów.

Gdy zatem Yelena pojawia się we wskazanym miejscu, okazuje się, że nie tylko ona otrzymała podobne zlecenie. Każdy, kto mógł w jakikolwiek sposób zagrozić hrabinie, został skierowany w to samo miejsce z resztką dowodów - i został skazany na wyeliminowanie wraz z nimi. To, czego pani Val nie przewidziała, to fakt, że nieoczekiwanie ci wykolejeńcy - w tym U.S. Agent (Wyatt Russell), Duch (Hnnah John-Kamen) i nieznany nikomu Bob (Lewis Pullman) - zaczną ze sobą współpracować i unikną strasznej śmierci.

W tym samym czasie okazuje się, że eksperymentalny projekt „Sentry” jednak wypalił... przynajmniej częściowo. By ocalić skórę, Valentina próbuje przejąć kontrolę nad efektem prac, a to oznacza, że lada moment stanie się skrajnie niebezpieczna. Wówczas kongresmen Bucky Barnes (Sebastian Stan) namawia skłóconych uciekinierów, by wraz z nim (oraz ze wsparciem samego Red Guardiana, w tej roli David Harbour) powstrzymali osobę, która wydała na nich wyrok śmierci, a teraz stanowi zagrożenie dla całych Stanów Zjednoczonych. 

Thunderbolts* - recenzja filmu Marvela

REKLAMA

Uwierzycie, że ten niespecjalnie odświeżający zarys fabuły jest bazą dla zdecydowanie najlepszej produkcji Kinowego Uniwersum Marvela od lat? Cóż, sam miałem z tym problem. A jednak: gdybym miał wymieniać wszystkie aspekty, które „Thunderbolts*” rozwijają dalece, dalece lepiej niż choćby „Kapitan Ameryka: Nowy wspaniały świat”, wyszedłby z tego tekst o odpychającej wręcz objętości. Skupię się zatem po prostu na tym, co wyszło Jake’owi Schreierowi, Kurtowi Busiekowi oraz Erikowi Pearsonowi naprawdę dobrze - i co sprawiło, że ich obraz wyróżnia się na tle ostatnich Marvelowych wykwitów. 

Po pierwsze i najważniejsze: twórcy naprawdę postawili na bohaterów. Jasne, nie ma szans, by w dwugodzinnym akcyjniaku poświęcić tyle samo uwagi każdemu członkowi ekipy, by rozwinąć wszystkich po równo i zapewnić im równorzędne rozliczenie (tzw. payoff). Siłą rzeczy niektórzy wysuwają się na pierwszy plan nieco bardziej (tutaj pierwsze skrzypce gra niewątpliwie Yelena) - a jednak każdego z Thunderbolts* poznajemy tu troszkę lepiej, każdy odkrywa przed widzem choćby drobną, ale nową cząstkę siebie. Każdy musi też zmierzyć się ze sobą, ze swoją przeszłością, by wreszcie podjąć właściwą decyzję. Która, rzecz jasna, wcale nie przetransformuje ich z miejsca w krystalicznych herosów.

Thunderbolts*

Tu przechodzimy do dość zaskakującej tematyki filmu. Coś, czego niewątpliwie brakuje wielu nowym produkcjom Marvel Studios, to charakter, tożsamość i chęć opowiedzenia historii podejmującej próbę dotknięcia czegoś więcej, niż ten jeden, najczęściej byle jaki główny wątek fabularny. Moim zdaniem wszystko to znajdziemy w „Thunderbolts*” - obrazie, który jest nie tylko naprawdę solidnym akcyjniakiem, ale i opowieścią, uwaga, motywacyjną, skupioną na konieczności zmierzenia się ze sobą samym, ze swoją przeszłością, z wielkim ciężarem popełnionych błędów. O tym, że - wbrew pozorom - nigdy nie jesteśmy całkiem sami, że wiele i wielu z nas przeżywa podobne, a może nawet te same bolączki. Wreszcie: o żalu, niechęci do siebie. O depresji.

Mówimy o filmie Marvela - produkcji skierowanej przede wszystkim do młodszych widzów - w związku z czym wszystko powyższe jest tu, rzecz jasna, nakreślone w sposób niespecjalnie pogłębiony, dość prosty, by nie rzec: banalny. A jednak, mówcie co chcecie, jest to coś niecodziennego: no bo kiedy ostatnio widzieliście blockbuster, który w tak bezpretensjonalny sposób przypominał, że nasza przeszłość nas nie definiuje, a wspólnymi siłami można zmierzyć się nawet z najtrudniejszym przeciwnikiem, czyli sobą samym? W dobie produkcji, które unikają wygładzania czarnych charakterów i niekoniecznie pozwalają im na odkupienie (co też jest w porządku!), naprawdę ciekawie jest zobaczyć superbohaterską baję o postaciach z marginesu, która potrafi poruszyć i rozgrzać serduszko czymś tak prostym... a jednak już dość rzadkim. W trzecim akcie niemal przecierałem oczy ze zdumienia: nie opierał się on bowiem na komputerowych eksplozjach, a na stabilnych, emocjonalnych fundamentach. Serio.

Zgadza się: „Thunderbolts*” to pierwszy od dawna film MCU, który coś we mnie poruszył. Nie jest to kolejny popcorniak, który stawia na efekciarstwo (z którym na domiar wszystkiego sobie nie radzi) - w gruncie rzeczy film Schreiera wypada bardzo kameralnie. Jest rozczulająco szczery, emocjonalnie pogłębiony, a momentami - naturalnie zabawny. Nie jest to wprawdzie ten poziom czarnego humoru, do którego przyzwyczaiły nas popularne dekonstrukcje gatunku, ale i tak wyszło całkiem fajnie; tym bardziej, że scenarzyści odpuścili sobie upychanie głupawych, wymuszonych dowcipów w każdy dialog. Spokojnie, jako kino akcji całość również sprawdza się bardzo dobrze: sekwencje walk wypadają naprawdę atrakcyjnie, choreografie są przyzwoite (jakkolwiek do rewelacji im daleko), a CGI nie wbija szpilek w oczy (scena pojawienia się Bucky’ego jest wręcz bezbłędna). Przeciwnie: przyjemnie się na to patrzy.

Czytaj więcej o Marvelu:

I chociaż po seansie nie sposób oprzeć się wrażeniu, że oto właśnie obejrzeliśmy solidny odcinek pilotażowy nowego serialu (serio: tym bohaterom - również pobocznym - przydałoby się trochę więcej czasu, bo po wszystkim czuje się pewien niedosyt), to nie można odmówić „Thunderbolts*” tego, co najważniejsze: serca. Ten film naprawdę ma coś do opowiedzenia; jest spójny i fantastycznie zagrany (ta obsada naprawdę się wysiliła, a cała dynamika między postaciami nakreślona jest w bardzo satysfakcjonujący sposób). Rezygnuje z tony easter eggów, tanich romansów, a momentami okazuje się zadziwiająco świeży. Ba, nawet ta ponura stylistyka wizualna jest tu tematycznie uzasadniona. Kropka nad i? Nie pamiętam, kiedy ostatnio nie odczułem znużenia na pokazie filmu MCU - tym razem cały seans upłynął w okamgnieniu. Właśnie takich obrazów Marvel potrzebuje.

REKLAMA

Thunderbolts* - premiera filmu już 1 maja.

REKLAMA
Najnowsze
Aktualizacja: 2025-04-29T16:33:00+02:00
Aktualizacja: 2025-04-28T11:33:39+02:00
Aktualizacja: 2025-04-27T11:05:00+02:00
Aktualizacja: 2025-04-25T18:01:00+02:00
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA