Rasiści wściekają się na kolor skóry w 3. sezonie "Wiedźmina". A tymczasem Hissrich dalej rujnuje fabułę
Gdy ogłoszono nowych członków obsady 3. sezonu "Wiedźmina" byłem przekonany, że i tym razem rasistowskiej części polskiego Internetu pęknie żyłka. Mijają lata, a "Wiedźmin" wciąż denerwuje ludzi najbardziej różnorodną etnicznie obsadą. Tak jakby showrunnerka, Lauren S. Hissrich, nie dawała widzom powodów do racjonalnego i niewynikającego z uprzedzeń niezadowolenia.
Kilka dni przed ogłoszeniem nowych członków obsady i granych przez nich bohaterów w 3. sezonu "Wiedźmina" zastanawiałem się, jak wiele czasu musi jeszcze upłynąć, by uprzedzone umysły przestały reagować agresją na różnorodność w castingu. Bo przecież skoro nie rozsądek, to może chociaż przyzwyczajenie sprawi, że kwestia koloru skóry aktora (który, olaboga, nie pasuje odbiorcy do jego wyobrażenia o postaci) w końcu przestanie być tematem wywołującym takie emocje.
Tymczasem mija trzeci rok od premiery pierwszej odsłony serialu, a zafiksowani na tym punkcie widzowie wciąż pienią się w komentarzach. Choć przecież twórcy jasno i wyraźnie dali do zrozumienia, że nie zamierzają budować serialowej wersji tego uniwersum wyłącznie z białoskórych postaci. Z uporem i zacięciem godnym walki o lepsze jutro komentujący korzystają ze swojej największej broni - reakcji "Haha" na Facebooku, będącej współcześnie ostatecznym wyrazem buntu, ale i szyderczej wyższości.
Wiedźmin: widzowie znów niezadowoleni z koloru skóry obsady.
To tylko kilka pierwszych lepszych przykładów - w sieci jest tego mnóstwo. Oczywiście, komentarze na Facebooku nie są realnym przełożeniem opinii wszystkich polskich widzów. Nie zmienia to jednak faktu, że osób piszących podobnie nieskładne, uprzedzone i skupione na rasie aktorów komentarze, jest cała rzesza. Ze swojej strony nie zamierzam zgłębiać tego przerobionego wielokrotnie tematu i wracać do oklepanych argumentów - sprawa jest prosta i klarowna.
"Wiedźmin" to amerykański serial skierowany do światowej publiczności, do którego z oczywistych przyczyn zatrudnia się aktorów o różnym kolorze skóry. Czy przy okazji premiery siódmego sezonu "Wiedźmina" część fanów wciąż będzie płakać, gdy coś nie spodoba im się na płaszczyźnie etnicznej? Pewnie tak, co jest o tyle absurdalne, że showrunnerka Lauren S. Hissrich dała nam naprawdę wiele powodów do w pełni racjonalnego niezadowolenia. I wygląda na to, że nadchodząca seria tego nie zmieni.
"Wiedźmin" od Netfliksa równa się zmiany, zmiany, zmiany.
Jak wiemy, odstępstwa względem materiału źródłowego nie muszą być złe, czasem bywają wręcz wskazane. Przemyślane i sensowne modyfikacje potrafią wyjść adaptacji na dobre. Niestety, doskonale znamy przypadki, gdy twórcy nagle dawali ponieść się szalonej inwencji i wprowadzali w życie cudaczne modernizacje - nie tylko zbędne, lecz także obniżające jakość opowieści. A nieraz wręcz sabotujące spójność całej historii.
Choć należę do osób, które szczerze lubią 1. sezon "Wiedźmina", druga odsłona okazała się dla mnie olbrzymim rozczarowaniem. To nie tak, że twórcy poszli w ingerencji w źródło o krok za daleko - oni uczynili sobie z oryginału plac zabaw dla niekompetentnych scenarzystów. Dosłownie każda jedna z wprowadzonych zmian (nie mówię o kilku oryginalnych pomysłach, które miały pewien potencjał) odbiła się serialowi czkawką. Część z nich była zupełnie niezrozumiała - w miejsce kastrowanych postaci i wątków nie proponowano nic w zamian, a dopisane ścieżki fabularne nie tylko okazywały się niepotrzebne - często były wręcz rażąco głupie.
Najnowsze wieści związane z 3. serią nie napawają optymizmem - a to dlatego, że sugerują kolejne nieuzasadnione grzebanie w źródle. Nie chodzi nawet o przedwczesne względem oryginału wprowadzenie niektórych postaci (Milva). To zrozumiałe, że twórcy chcą zrobić im pewnego rodzaju podbudówkę (niezależnie od tego, czy ostatecznie okaże się udana i sensowna). Chodzi mi raczej o kolejne fanfikowe odjazdy.
Netflix i Lauren S. Hissrich ewidentnie nie uczą się na błędach.
Można odnieść wrażenie, że wprowadzając kolejnych książkowych bohaterów na ekran, twórcy rzucają dziesięciościenną kością. Powiedzmy, że wygląda to tak: im wyższy wynik, tym więcej modyfikacji zdecydują się wprowadzić. Każda ze ścian kości odpowiada kolejno: cechom charakteru, pochodzeniu postaci, celom, motywacjom - i tak dalej. Wypadło dziewięć? Okej, zostawiamy jej tylko imię. I tak rzucają i rzucają, mając nieprawdopodobne szczęście do wysokich wyników.
Brzmi absurdalnie? Pewnie, ale w inny sposób nie potrafię wyjaśnić tych zupełnie losowych modernizacji. O ile wstępnym opisom Milvy czy Mistle ciężko coś zarzucić, o tyle Radowid najwyraźniej okaże się potężną wariacją. Syn Vizimira w serialu będzie jego bratem, flirtującym z Jaskrem playboyem i intrygantem. Jasne, to postać dalszego planugdybym nie doświadczył smutnych efektów podobnych przeróbek, które popełnili twórcy serialowego "Wiedźmina" w przeszłości, być może nawet poczułbym się zaintrygowany.
Mając jednak w głowie 2. sezon, wyczuwam kolejny nietrzymający się reszty opowieści i kiepsko napisany wątek. Jeden z wielu - bo przecież wiemy już, że kolejnych zabaw materiałem będzie znacznie więcej. I jeśli istnieje powód, dla którego fanów powinien trafiać szlag, to jest nim właśnie to - masakrowanie świetnej historii i dziki, bezrefleksyjny taniec samozadowolenia na jej zgliszczach.