Kultowy już "Znachor" to film tak wyjątkowy, że nawet Netflix zdecydował się opowiedzieć tę historię jeszcze raz. Czy widzowie go pokochają, czy znienawidzą - to tak naprawdę nie ma znaczenia. Istotne jest, że ten nasz, ten sprzed 40 lat, to jedna z niewielu rzeczy, która naprawdę nie dzieli nas, Polaków. Dlaczego tak się dzieje?
Podczas minionych Świąt Wielkanocnych emitowano go jedenastokrotnie.
Emisje zazębiały się niedoskonale, bowiem można go było obejrzeć wyłącznie dziesięć razy.
Oczywiście to, że nadawano go na dwóch kanałach jednocześnie, jest większym osiągnięciem, niż jedenastokrotna emisja w tak krótkim, a zarazem prestiżowym czasie. Nawet zdając sobie sprawę z liczby dostępnych dziś kanałów, jednoczesna emisja tego samego filmu na dwóch z nich, stanowi projekcję siły. Dla niego to jednak nic nowego. W Święto 3 Maja sam przyłapałem go na nakładaniu się, z różnicą pięciu minut - a więc różnicą sceny - w porannych pasmach dwóch stacji.
Dlatego jak karp jest królem Wigilii, a szampan sylwestrowej nocy, "Znachor" jest królem świątecznej telewizji. A jak świątecznej telewizji, to i świąt. A jak świąt, no, to już dokończcie sobie sami.
Czytaj także: Jeśli dobrze rozplanujesz święta wielkanocne, to bez problemu obejrzysz "Znachora" w telewizji 11 razy
Należę do zakonu "Znachora"
Może nawet do jego skrajnego, fanatycznego skrzydła.
Przez pewien czas mieliśmy z żoną niepisaną regułę, według której, jeśli tylko skacząc po kanałach natrafiliśmy na "Znachora", przestawaliśmy skakać po kanałach i oglądaliśmy "Znachora". Bez względu na to, czy trafiliśmy na początek, środek, koniec. Początek, środek, koniec, przy historii znanej na wskroś, są pojęciami umownymi. Błahymi. Zaledwie porządkującymi.
Ta reguła w pewnym momencie uległa zawieszeniu. Wydaje mi się, że powodem było wzmożenie częstotliwości emisji "Znachorów", które, na oko, zaczęły się pokątnie mnożyć. A, pokątnie mnożąc, pospolicieć. I fanatyczne skrzydło fanatycznym skrzydłem, a świat, mający dla człowieka XXI wieku zróżnicowaną ofertę tego, na co człowiek XXI wieku może zmarnować życie, światem.
Nie znaczy to, że stałem się odporny na czar "Znachora". Czy że wypisałem się ze skrajnego, fanatycznego skrzydła. Nie. Ale nigdy nie uważałem, że obecność na każdej mszy jest miarodajnym egzaminem z gorliwości wiary.
Ale, choć obecnie "Znachorowi" zdarza się pojawiać w szemranych miejscach o podejrzanych porach, co powinno narażać jego reputację na szwank, tak "Znachor" niewzruszenie surfuje na szczycie fali popularności. Aktualnie będąc raczej zjawiskiem społecznym, Małyszem w Willingen, a nie filmem. I choć szczyt fali może zmierzać tylko w jednym kierunku - ku załamaniu - tak to jeszcze nie ten moment. Ten moment na pewno nadejdzie. Ale to jeszcze nie ten moment.
Trwa bowiem moment, w którym, w naszym kraju, wypada nie tyle "Znachora" znać, co "Znachora" czcić. Trwa moment, w którym mówić o "Znachorze" źle, ma w sobie coś z mówienia źle o polskich świętych. Trwa moment, w którym mężczyźni w Polsce, od których wymaga się zasadniczo niezwruszoności emocjonalnej posągów z Wyspy Wielkanocnej, dzięki "Znachorowi" mogą przyznać się do uronienia łzy; eleganckiej, męskiej, ale łzy. Może ta łza na "Znachorze" jest nawet w dobrym tonie.
Jesteśmy w przededniu monetyzacji koszulek "Nie płakałem na Znachorze". Może remake "Netflixa" będzie punktem, w którym ten ruch oporu zacznie się mobilizować.
Ale na razie remake "Netflixa", poprzez histeryczne reakcje na niego, jest mocnym dowodem, że to jeszcze moment, w którym "Znachor" jest jedną z tych naprawdę nielicznych kwestii, które nie dzielą Polaków i Polski. Głosy krytyczne, a także głosy tych, którzy "Znachora" nie widzieli, toną w Bałtyku uwielbienia.
To nasz film kultowy.
Jeśli ktoś liczy na bezkompromisowy sąd, dlaczego to dobrze czy źle, że powstaje remake "Znachora", to rozczaruję. Rozczaruję, bowiem sprawdziłem i co się okazało: wraz z powstaniem nowego "Znachora" nikt nie zakazuje oglądać "Znachora" z 1982. Tak jak powstanie "Znachora" z 1982 nie zakazywało oglądać "Znachora" z 1937. Sprawdziłem to w konstytucji, sprawdziłem w prawie - proceder oglądania starych "Znachorów" pozostaje legalny. Proceder oglądania nowych "Znachorów" nie jest przymusowy. Dobra wiadomość. Można się rozejść.
Ale można też zostać, bo pozostaje frapujące to, dlaczego informacja o remake'u "Znachora" wywołała tak płomienną reakcję. Dlaczego tak wielu poczuło się głęboko urażonych. Może nawet zranionych.
Stańmy przed lustrem, każdy, kto należy do zakonu "Znachora", niekoniecznie fanatycznego, skrajnego skrzydła: w pierwszej chwili nie poczuliśmy się tak, jakby Netflix nakręcił film. W pierwszej chwili poczuliśmy się tak, jakby Netflix w tajemnicy przed nami nakręcił w ostatnich miesiącach remake naszego dzieciństwa.
I nie chodzi o to, że źle obsadził rolę naszej matki. Że boisko, na którym barbarzyńsko skutecznymi wślizgami rozrywaliśmy porywające akcje rywala, miało inny rodzaj nawierzchni. Nie chodzi o to, że komunijny rower miał więcej przerzutek. Ani o to, że w rzece, w której utonął nasz przyjaciel, neon sklepu monopolowego odbijał się inaczej.
Chodzi o to, że ktoś wsadził swoje ręce w intymne miejsce.
I, ostatecznie o to, dlaczego "Znachor" stał się intymnym miejscem.
Zapraszam was na chwilę do rozmiłowania w złu i podłości. Zapraszam do członkostwa w bezwstydnej hydrze.
Otóż, drodzy świeżo upieczeni członkowie bezwstydnej hydry, zapraszam was do powiedzenia na głos tego, co podskórnie wszyscy czuliśmy, ale czego nigdy nie powiedzieliśmy. Zapraszam was do powiedzenia przed sobą samym, przed bliskimi, przed nami wszystkimi i zbiorowym sumieniem narodu:
"Znachor" to nie jest najlepszy film w dziejach ludzkości.
Byłoby o wiele prościej, gdyby był najlepszym filmem w dziejach ludzkości.
Gdyby świat, poza wybranymi krajami Układu Warszawskiego, przeoczył to dobro kultury, jak wielokrotnie potrafił naszą, Polaków, chwałę przeoczyć. Gdyby krytycy, którzy po premierze wcale nie byli jednomyślni w zachwycie, kolejny raz dali dowód swojej ignorancji. Gdyby "Znachor" był najlepszym filmem w dziejach ludzkości, moglibyśmy zamknąć temat. To prawda, Polacy może i wpadli w obłęd. Ale na punkcie najlepszego filmu w dziejach ludzkości. Nie ma czego drążyć.
Ale "Znachor" to nie jest najlepszy film w dziejach ludzkości. Choć oglądałem go sto tysięcy razy, choć, gdyby istniał pobór, Antoniego Kosibę zgłosiłbym jako nadwiślańską kandydaturę na polską postać w uniwersum Marvela, tak "Znachor" to nie jest najlepszy film w dziejach ludzkości. Po prostu. Co czyni jego przypadek jeszcze ciekawszym.
Zanim wyrazicie głosy oburzenia, zanim odbierzecie mi polski paszport, bo przecież, nie wprost, ale podważam klasę "Znachora" - kalam gniazdo - przypomnę wam, że zapisaliście się już do bezwstydnej hydry. A członkostwo zobowiązuje. I tym razem wymaga zadania ociekającego niegodziwością pytania o to, do czego w "Znachorze" można się przyczepić. Albo nawet - uwaga, osoby o wrażliwszych sercach niech złapią się poręczy - co jest w "Znachorze" złe.
Nie wiem, czy jest postać w "Modzie na sukces", która przynajmniej raz nie miała amnezji.
Wiem natomiast, że są tam postacie, które uroki amnezji miały okazję poznawać nawet dwa razy.
Amnezja stanowi tak żelazny w swej tandecie element oper mydlanych, że kpiono z tego już ćwierć wieku temu w "Przyjaciołach". Tamtejszy Joey, grając jako Drake Ramoray w najbardziej szmirowatej operze mydlanej w historii telewizji, poza doświadczeniem amnezji, miał przyjemność odnaleźć złego brata bliźniaka, a także przeklęty rubin.
Istnieje jednak zaskakująco mocny świadek obrony, wystawiony przez rzeczywistość we własnej osobie: to "Człowiek, który powstał z torów" Wojciecha Tochmana. Reportaż o mężczyźnie, który obudził się pewnego dnia przy nasypie kolejowym niczego nie pamiętając. Nie pamiętał jak się nazywa. Kim był. Gdzie. Przeszłość nie wymykała mu się z rąk - on nie miał przeszłości.
Pewnym przełomem - dowodem na to, że mężczyzna przeszłość jednak musiał mieć - było odkrycie, że za kierownicą wykonuje wszystko automatycznie. Z wielką biegłością. Bez względu na pojazd i jego gabaryt. Człowiek, który powstał z torów, musiał wiele lat być zawodowym kierowcą.
Historia z amnezją w roli głównej nie tylko więc zdarzyła się, ale jeszcze zdarzyła się tu. Obok. Wśród nas. Co więcej, da się nawet rozpoznać wspólne ze "Znachorem" tropy. Umiejętność zawodowa przetrwała bowiem amnezję, tak jak to stało się w "Znachorze".
O "Znachorze" pisaliśmy już wielokrotnie na Spider's Web:
Ale, jak zwykle, to różnice mówią znacznie więcej, niż podobieństwa.
Człowiek, który powstał z torów, na skutek urazu głowy, oprócz amnezji, doświadczał też migren, które porównywał do zaciskania mu na skroniach stalowej obręczy. Miał kłopoty poznawcze. Problemy z pamięcią krótkoterminową. Nie pamiętał nie tylko siebie, ale zasad świata; wysłany we wsi z wiadrem po prąd, wziął wiadro i poszedł po prąd. Nie rozumiejąc ani przez chwilę, dlaczego cała wieś trzęsie się na ten widok ze śmiechu.
Sumując, człowiek, który powstał z torów, na skutek urazu głowy miał poza amnezją wiele fundamentalnych uszczerbków. Które, delikatnie mówiąc, nie ułatwiały mu funkcjonowania. W zasadzie je uniemożliwiały. Amnezja profesora Wilczura była w porównaniu czysta i precyzyjna jak cięcie chirurga. Pozbawiła pamięci, ale wszystko inne pozostawiając nietknięte.
W życiowej wersji "Znachora", nigdy nie udało się rozwiązać zagadki losów zagubionego we własnym życiu. Człowiek, który powstał z torów, nigdy nie przypomniał sobie siebie. Nie odnaleziono jego krewnych. Nawet odkrycie zawodu nie otworzyło nowych ścieżek.
W "Znachorze" pamięć nie tylko cudownie wraca. Ona wraca na sali sądowej. Wraca w majestatycznej obecności Piotra Fronczewskiego. Wraca, gdy okazuje się, że dziewczyna, którą Wilczur wyleczył w zapomnianej miejscowości, do której przybrnął po latach tułaczki, okazała się...
No, wiecie już gdzie zmierzam.
Szanse, że tułając się od młyna do młyna, od pola do pola, akurat finalnie natrafił gdzieś, w sumie nigdzie, na swoją córkę, a potem ona doznała akurat takiego urazu głowy, który tylko on, siegając do ocalałych z amnezji umiejętności, był w stanie zoperować w pokoju Artura Barcisia...
Tak.
Przyznajmy przed sobą samym, przed bliskimi, przed nami wszystkimi i zbiorowym sumieniem narodu, że to fabularnie ruch z gatunku takich, przy których nawet scenarzyści "Mody na sukces" powiedzieliby sobie:
Cholera jasna, może tym razem przesadzamy?
Może jednak idźmy w przeklęty rubin.
Już słyszę jak mówicie: to tylko film. To tylko film, a ty to tak roztrząsasz. Jest wiele filmów, które nie są szczególnie wiarygodne, a są udane. Bo filmy nie mają imitować życia. Mają być filmami. Gdyby imitowały życie, mogłyby przegrać rywalizację o uwagę z oknem na podwórze.
Otóż jestem świadom tego, że filmy nie są życiem. Oglądałem "Cud w celi nr 7", więc wiem, co to całkowicie niewiarygodny scenariusz melodramatu, a który jednak nie przeszkadza, by poczuć się przez film trafionym i być zadowolonym z tego trafienia. Dodajmy też, że całkowicie niewiarygodny scenariusz "Cudu w celi nr 7", wyniósł ten film do oscarowej nominacji.
Piję do tego, że tajemnica "Znachora", sposób, w jaki zawładnął wyobraźnią Polaków, nie może zasadzać się wyłącznie na jego treści. Bo ta, choć jest dobra, to nie aż tak dobra, by wszystko tłumaczyła.
Mógłbym bowiem robić aferę w innych miejscach, nie tylko przy naginaniu rachunku prawdopodobieństwa z lekkością, z jaką Gustlik w "Czterech pancernych" wyginał podkowy, a Janek Kos wieszał polską flagę na Bramie Branderburskiej.
Mógłbym choćby spytać o to, która z postaci przechodzi wewnętrzną ewolucję. Kto wyciąga wniosek ze swojego postępowania. Rodzice Leszka, którzy w pocie czoła docierają do szokującej prawdy, według której nie warto pluć na gmin? A może Zenek, syn karczmarza, bo po pijaku chciał zabić, a potem, jednak, choć nawet jeszcze dobrze nie wytrzeźwiał, zabić nie chciał? W "Znachorze" zmieniają się okoliczności, nie postacie. A co ktoś nieprzychylny, na przykład członek bezwstydnej hydry, mógłby nazwać powierzchownym.
Mógłbym napomknąć o najniesprawiedliwiej potraktowanej postaci w historii polskiego kina, a więc lekarzu, autorze krucjaty przeciw poczciwemu Antoniemu Kosibie. Lekarz awanturuje się, krzyczy. Jest bufonem. Raczej nie zna się na robocie. Być może także nie ma serca. Niby chce pomóc, ale niesmak pozostaje. Tymczasem kto czytał rzeczywiste relacje z "pracy" znachorów w tamtych czasach, tego nie szokują filmy gore. Ten lekarz miał pecha trafić - pozdrawiam rachunek prawdopodobieństwa - na znachora, który był tak naprawdę jednym z najwybitniejszych lekarzy w tej części Europy, niemniej linia była słuszna. Jego upór jest jedną z najrealniejszych kwestii w filmie.
Mógłbym dalej pociągać za szwy. Pruć nici filmu. Ale nie o to chodzi.
O co więc chodzi?
Franz Kafka napisał kiedyś o siekierze dla zamarzniętego morza wewnątrz nas. Takie książki, sztuki teatralne, cenił najbardziej. Innymi słowy, najbardziej cenił obcowanie z opowieściami, które uderzały go młotem w pierś, i to nie od strony klatki piersiowej.
I zanim niektórzy powiedzą, że przecież "Znachor" porusza, bo jak Leszek przynosi te kwiaty, to się rozklejacie tak, jak niżej podpisany, to jednak chodzi rzecz jasna o inne poruszenie. Kafkowska siekiera - przypominam, zamarznięte morze - ma poruszyć na znacznie głębszym poziomie. Każe coś nam przewartościować. Coś zakwestionować. A najlepiej wszystko. Bo ma burzyć spokój. Ma wyciągać z lepkiego kokonu codzienności, przekłuwać balon komfortu. Ma odzierać ze złudzeń, pokazywać fałsz tam, gdzie go nie widzieliśmy. Może nawet ma otrzeźwiać.
"Znachor" jest wieloma rzeczami, ale nie tymi.
Nie jest lustrem dla przywar. Nie kwestionuje niczego i o nic nie pyta. Jak się dobrze zastanowić, to "Znachor" nie każe się nad niczym dobrze zastanowić. Proszę, spróbujcie ze "Znachora" wydusić życiową refleksję. Nie warto pić z obcymi na Nowym Świecie tuż po tym, jak zostawi cię kobieta? Ale warto zaufać obcemu, którego zatrudniłeś we młynie, żeby wykonał operację nóg twojego syna?
Przesadzam, żartuję, niemniej naprawdę - powiedzcie mi, jaki jest morał. Szukam. Ja go naprawdę szukam. I jedyne co znalazłem, to że nie wolno osądzać po pozorach. Słusznie. Ale to nie ta głębia. A nawet, jeśli da się tę myśl wyrazić z głębią - bo oczywiście się da - to ten film tego z głębią nie wyraża.
Ujmę to tak: najlepsze - podkreślam: "najlepsze", nie "ulubione" - filmy, jakie widziałem, to zwykle te, których nigdy więcej nie chciałem widzieć. Nie ma siły, by ktoś mnie zmusił. Nie chcę nigdy więcej ich przeżyć. Ale zarazem byłem wdzięczny, że je obejrzałem. Bo to było doświadczenie, nie seans. Nie spreparowany sen, by przyjemnie zleciał czas, by gładko minął wieczór, ale obraz, który chciał coś we mnie skruszyć. A potem, choć wyżej zawiesić się poprzeczki nie da, dopinał swego. Kruszył. Kruszył fragment zamarzniętego morza.
W powtarzalności "Znachora" jest jego siła, ale i słabość. Opowieść, którą chce się przeżywać tak często, musi posiadać w sobie lekkość. Może nawet błahość. "Znachor" to nie kafkowska siekiera stawiająca oko w oko z życiem. W "Znachorze" nie ma nic, co miałoby stawiać oko w oko z życiem. "Znachor" to wdzięczna, niezwykle przyjemna otulina, ciepła pierzyna, w której można się zanurzyć i uciec od rzeczywistości w bardzo konkretne, znajome miejsce. I to duża sztuka, by stworzyć takie dzieło. "Znachorowi" w tej materii, w tej dziedzinie, przysługuje najwyższa ocena.
Ale jednak więcej przypisujemy tym, którzy pomagają nam się zmierzyć, niż tym, którzy pomagają nam uciec.
Ile domów, tyle rodzinnych stołów
Jedną z wyjątkowych umiejętności "Znachora" jest to, że przenosi za nie wszystkie. Każdy z nas ma filmy - czy inne dobra kultury - które posiadają dla niego szczególne znaczenie z nieprzetłumaczalnych powodów. "Znachor" stał się szczególny tym, że korzysta z identycznego fenomenu, ale nie w pamięci jednostek, tylko w pamięci zbiorowej.
Wielu z was zapewne zacznie gorąco protestować, że u mnie to nie, na pewno nie. I zawsze będzie to prawda, wasza prawda. Tak jednak, przyznajcie, coś jest na rzeczy u dostatecznie zauważalnej liczby osób, by wszyscy wiedzieli, że atuty "Znachora" nie składają się z samych filmowych klatek.
"Znachor" jest ulepiony z tej samej świątecznej gliny co choćby "Potop", ale aktualnie "Potop" wyprzedzając, bo "Znachor" jest łatwiejszy w odbiorze. Ten trudny do określenia niedzielny naddatek, niezwiązany z filmem samym w sobie, aktualnie u "Znachora" jest najintensywniejszy. To siła skojarzenia, pewnego nastroju, nie samej opowieści. I są tacy, którzy oglądają "Znachora" samemu, po środku niczego, a mimo czują wtedy zapach czerwonego barszczu i słyszą przyciszony szczęk sztućców.
Może "Znachor" jest właśnie takim erzacem świąt. Na to składa się jego - pozwólcie ułożyć takie słowo - przepolskość, w którą, jak palce w pięść, składają się poszczególne "Znachora" tropy. Mamy Polskę jak z obrazów Chełmońskiego; mamy ojcowski mit; mamy kogoś, kto staje się nikim, ale i mamy nikogo, kto staje się kimś; mamy romans, niemożliwy mezalians; mamy tragedię i szczęśliwe zakończenie; mamy złą i dobrą teściową; szlachtę, która nie rozumie, ale w chwili próby jednak rozumie; mamy pijaka, który zdaje sobie sprawę, że postąpił źle; mamy złote łany zboża, mamy wieś, mamy małe miasteczko i mamy Warszawę; mamy Artura Barcisia; mamy utratę i mamy odzyskanie. Mamy wszystko.
Zastanawiam się zarazem jednak, czy to nie moment, w którym "Znachor" stanowi świąteczne perpetuum mobile. Kojarzy się z wszelakimi świętami, ponieważ święta to jego czas. Mnoży się i poza nim, ale to święta są jego żniwami i jego SuperBowl. Nie da się wtedy na niego nie trafić. Jest więc emitowany przez to, że się kojarzy? A kojarzy się, bo jest emitowany? Trochę tak. Natomiast nie zawsze miał taki status, więc i trochę nie.
Bo może - tylko może - chodzi o coś głębszego.
Bo może święta są trochę jak "Znachor".
Święta nie są prawdziwym życiem, tym, które żłobi w nas codzienność; święta nie są tym, czym żyjemy, gdy opada kurz. Święta są tą otuliną, ciepłą pierzyną. A nawet: mają w sobie coś z udawania. Z próby wejścia w coś wyidealizowanego. Z próby szczęśliwego snu. Z mitu.
Owszem, są radością, spotkaniem z najbliższymi, żebyśmy mieli jasność: ja niczego nie neguję. Nie o tym mówię i nie jestem z rodziny, gdzie święta są złamane. Ale ta radość polega też na tym, że czujemy wewnętrzną potrzebę wciśnięcia pauzy. Czasem tylko w zwyczajność zgiełku, w tempo życia. Ale czasem również w nie tak przecież rzadkie rodzinne swary. Albo tylko w to, co nam przeszkadza. Co boli. Mniej lub bardziej, ale zwykle coś tam jest.
W święta wszyscy jednak chcemy o tym nie myśleć. Czujemy wewnętrzny przymus, że kiedy jak kiedy, ale w święta należy przymknąć oko. Na to, na co poza świętami oka przymknąć byśmy nie chcieli. A przynajmniej nie tak mocno. Generalnie zapomnieć, czego na co dzień nie zapominamy, a przypomnieć, czego na co dzień nie pamiętamy.
Ale ta postawa, dość oczywista w swoje świąteczności, nie jest rozwiązywaniem problemów. Nie twierdzę, że święta są od rozwiązywania problemów. Bo nie są. Stwierdzam fakt. Święta, nasza domyślna postawa podczas nich, podświadoma, nawet czasem nie wiadomo skąd płynąca, rzadko jest staraniem się o trwałe inaczej. Chodzi o inaczej przez ten krótki świąteczny czas.
"Znachor" też nie budzi nas do lepszego, "Znachor" daje wyjątkowo przyjemne tu i teraz. Święta zdają mi się być ulepione z tego samego materiału co "Znachor". Nie stawiają oko w oko z prawdą o nas, o naszych rodzinach. Tym, pewnie, są rodzinne terapie, te kafkowskie siekiery, na które prawie nikt się nie wybiera, a nie święta.
Może dlatego "Znachor" został królem świątecznej telewizji. A jak świątecznej telewizji, to i świąt. A jak świąt, no, to już dokończcie sobie sami.