REKLAMA

„Żużel” to film, który w teorii ma w sobie wszystko, by pokochał go masowy widz

Crowd pleaser od Doroty Kędzierzawskiej? Pomysł tyleż frapujący, co absurdalny. Nadzieja miesza się z obawami. I jeśli przeważają te ostatnie, to bardzo słusznie. Do kin wszedł film „Żużel”.

żużel film recenzja premiera
REKLAMA

Crowd pleaser od Doroty Kędzierzawskiej nie miał prawa się udać. Zawsze była ona reżyserką zbyt mało na to naiwną. W końcu nawet „Pora umierać”, ani „Jutro będzie lepiej” nie nadają się do polecenia znajomym, którzy do kina chodzą od święta, bo przecież popcorn jest taki drogi. A jednak w „Żużlu” znajdziemy wszystko, co w teorii powinno spodobać się masowej publiczności.

Jakże pięknie na samym początku rozbrzmiewa „Żużel (czarny sport)Janusza Panasewicza. Gwar kibiców miesza się z rykiem silników i za chwilę poczujemy słodki smak zwycięstwa. Potem będzie już tylko gorzej. Bo Kędzierzawska w głębokim poważaniu ma tradycyjną dramaturgię. Zamiast snuć opowieść, ciągle mota się między kolejnymi wątkami, nie rozwijając odpowiednio żadnego z nich.

REKLAMA

Jest tu romans, w którym Roma stalkuje młodego żużlowca.

Chodzi za nim do skutku, ale widz nie ma żadnych powodów, aby kibicować ich związkowi. Tak samo kilkoma scenami zbyty zostaje męski pojedynek między wybrankiem dziewczyny Lową, a zadzierającym nosa Riczim. Panowie konkurują ze sobą na torze i poza nim. Rzucają do siebie docinkami i odgrażają, że pokonają drugiego w kolejnym wyścigu. I tak w kółko.

Wydaje się tym samym, że Kędzierzawską interesuje tylko Lowa. Bo obserwujemy zmagania zdolnego chłopaka z własną psychiką. Nagle zwycięstwo na torze staje poza zasięgiem jego ręki. Musi on się mierzyć z ironizującymi dziennikarzami, matką alkoholiczką, dla której puchary nie są ważne, bo nikogo nimi nie nakarmi, a nawet ciągle pijanym mechanikiem. Tak właśnie wygląda rzeczywistość protagonisty. I tylko on jest naszą podporą w odkrywaniu świata przedstawionego. Podporą marną, ponieważ nie mamy szans zdefiniować go w odniesieniu do kogokolwiek innego.

Żużel recenzja filmu

Nawet tak silnie emocjonalna scena jak śmierć przyjaciela Lowy skończy się wzruszeniem ramion przez widza, bo wcześniej widzieliśmy ich razem może w dwóch, ewentualnie trzech scenach. Krótki research wystarczy, aby zorientować się, że opowieść budowana jest z powidoków rzeczywistości. Całemu żużlowemu światkowi od razu narzucą się bowiem skojarzenia z samobójstwem Rafała Kurmańskiego. Szkoda więc, że tego flirtu z prawdziwymi wydarzeniami, nie udało się odpowiednio wykorzystać.

Niestety reżyserka wykorzystuje epizodyczną strukturę narracyjną swojego filmu, aby częstować nas jak najczęstszymi scenami wyścigów żużlowych.

I rzeczywiście, początkowo może to robić wrażenie. Kamera Artura Reinharta jest w odpowiednich miejscach na torze i poczujemy spaliny, a nawet dostaniemy żwirem w oczy. Z czasem jednak te same chwyty do pary z coraz bardziej konfundującym montażem przestają fascynować i zaczynają nużyć. Duch dyscypliny i sportowa adrenalina znika z każdym kolejnym ujęciem.

REKLAMA

Twórcy bardzo chcą zabrać nas za kulisy żużlowej rywalizacji, ale ponoszą na tym polu taką samą porażkę, jak przy próbie opowiedzenia ciekawej historii. To nie „Wyścig” gdzie smar miało się na twarzy, ryk bolidów ogłuszał i można było się zakrztusić spalinami. Wszystko jest tu czyste, ładne i grzeczne. Tytułowy żużel staje się tutaj zwykłym odwracaniem uwagi od fabularnych dziur. Akcja równie dobrze mogłaby się rozgrywać w jakimkolwiek innym światku.

Fani „Żużla” poczują się tu co prawda nieco bardziej swojsko niż pozostali widzowie, ale i oni wyjdą z seansu zawiedzeni. Kędzierzawska zaprzepaszcza bowiem potencjał nie tylko na dobry film, ale również na film pałający miłością do tytułowego sportu.

„Żużel” już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA