REKLAMA

Jeden z najlepszych seriali w historii HBO dobiegł końca - i nie mam na myśli "Sukcesji". Co tu się wydarzyło?

Subskrybenci HBO Max od wczoraj dyskutują przede wszystkim o finale serialu o rodzinie Royów, tymczasem tego samego dnia, również po czterech sezonach, końca dobiegł także zupełnie inny tytuł platformy. Z niezrozumiałych dla mnie powodów "Barry" - produkcja wielokrotnie nominowana i nagradzana, zachwalana przez zachodnich widzów i krytyków, unikalna, oryginalna i nieprzewidywalna - nie cieszy się w Polsce taką popularnością. A przecież nie zasługuje na to, by odejść po cichu, tym bardziej po tak świetnych finałowych epizodach.

barry 4 sezon finał zakończenie serial hbo max
REKLAMA

Serial "Barry" zakończył się wraz z 8. odcinkiem 4. sezonu, stając się kolejnym dowodem na to, że cztery serie to bardzo odpowiednia, optymalna wręcz długość - pozwoli nacieszyć się opowieścią przez kilka lat, ale uniemożliwi jej przeistoczenie się w męczącego tasiemca. Twórcy uniknęli zatem wyczerpania formuły, powtarzania pomysłów lub wcielania w życie coraz słabszych, płodzonych na siłę, bo trzeba jakoś wypełnić kolejne godziny, nawet jeśli opowieść niemal błaga o to, by dać jej już spokój i pozwolić dobrnąć do końca z godnością.

"Barry", podobnie jak wspomniana "Sukcesja", do samego końca zachował wszystko to, co było w nim najlepsze i najcenniejsze: pozostał odważny i zaskakujący na poziomie scenariuszowych rozwiązań, kreatywny na płaszczyźnie metafory, fenomenalnie zagrany i zręcznie operujący czarnym humorem. Aktorskie i twórcze opus magnum Billa Hadera z sezonu na sezon stawało się coraz lepsze i angażujące. Twórcy udowodnili mi, że nie mam pojęcia, na co ich stać. I bardzo, bardzo to szanuję.

REKLAMA
Barry 4

Barry, sezon 4.: finał serialu. Co tu się wydarzyło?

Dzięki uprzejmości HBO mogłem obejrzeć siedem epizodów czwartej odsłony "Barry'ego" jeszcze przed premierą (tu dzieliłem się zachwytami), ale na finał musiałem poczekać. To były długie tygodnie, ale warto było - otrzymaliśmy zakończenie godne tego serialu. Podsumujmy je zatem.

Uwaga: w dalszej części tekstu nie szczędzę spoilerów!

Barry'emu - wbrew chęciom - nie udało się porzucić przemocy, wojskowo-zabójczego trybu rozumowania i dawnych nawyków. Jasne, próbował, ale - umówmy się - nie ze wszystkich sił. Bo Berkman ku "normalnemu życiu" szedł po trupach. Najpierw próbował porzucić kryminalną przeszłość uczęszczając na zajęcia aktorstwa, przy okazji narażając na niebezpieczeństwo niewinnych ludzi. Po zamordowaniu partnerki swojego mentora nie widział przeszkód, by kontynuować naukę; szukał przebaczenia, jednocześnie wymuszając na panu Cousineau powrót; w końcu próbował odzyskać Sally klucząc i oszukując, nigdy nie przyznając się do błędów. Abstrahując już od przemocowych tendencji i zachowań, Barry w gruncie rzeczy nigdy tak naprawdę nie próbował się zmienić - wolał, by to wyśnione "normalne życie" po prostu mu się przytrafiło. Jeśli coś miało je zaburzyć, musiało zniknąć; rzecz w tym, że często to sam Berkman stawał samemu sobie na przeszkodzie... i nic z tym nie robił. Zazwyczaj nie myślał o konsekwencjach, nie próbował szczerze przepraszać i zadośćuczynić, nie brał odpowiedzialności za swoje czyny.

Teraz - gdy Sally była gotowa zwrócić się do władz, a Cousineau został wrobiony w morderstwo Janice - aktor-zabójca chce odbić rodzinę i ponownie uciec. Jest przekonany, że skoro i tym razem Bóg go "oszczędził", to z całą pewnością odkupił swe winy - i oczyści się ostatecznie, wybijając wrogów i ratując bliskich.

Nic z tych rzeczy - Berkman zawsze stał o krok od ciemności. Nawet wówczas, gdy stawał się najlepszą możliwą wersją siebie. A teraz jest już za późno, zbyt wiele złego się wydarzyło, by mówić o jakimkolwiek katharsis. Stało się to, co stać się musiało - Gene zastrzelił Barry'ego. Ich ostatnie wspólne ujęcie wykadrowano w sposób przywodzący na myśl scenę teatralną, co zresztą podkreśla nałożony na jego finisz odgłos oklasków. Wówczas rozpoczyna się sekwencja końcowa; kończy się przedstawienie Sally, syn Barry'ego (Jaeden Martell!) ogląda film o ojcu. Mimo akcentów humorystycznych, zamknięcie okazuje się wyjątkowo gorzkie - oto ponura prawda o tym, że nieuczciwość nie potrzebuje wiele, by zatriumfować. Opowiadający o Berkmanie film "The Mask Collector" stał się fałszywym świadectwem - czymś, co dla mas jest prawdą. Barry zginął, jasne, ale i tak nie zasłużył na to, co po nim zostało. Zabójca otrzymał swoje dziedzictwo, pamięć o nim przetrwa, choć nic z tego, co się o nim mówi, nie jest zgodne z prawdą. Tak oto Hader wręczył nam przekorne, cierpkie, na przemian przerażające i zabawne zamknięcie, które najlepiej podsumowują ostatnie słowa byłego marine: "och, wow".

Czytaj także:

Jak zawsze brutalne skłonności Barry'ego zwyciężyły - do końca kroczył ścieżką zniszczenia. Do końca nie mógł też zrozumieć, dlaczego Gene tak bardzo go nienawidził, skoro on sam darzył go miłością. Fakt zamordowania ukochanej mentora nie był dla niego wystarczającym wyjaśnieniem. Dlatego też ostatnie słowa Berkmana pasują jak ulał. Co ciekawe, wcielający się w nauczyciela aktorstwa Henry Winkler wyznał, że scenę nakręcono w jedynie dwóch podejściach.

Hader zdecydował się wybrać to, co - jego zdaniem - najlepiej pasowało do Berkmana.

REKLAMA

Strzeliłem do niego dwa razy i myślę, że kręciliśmy to również tylko dwa razy. Za pierwszym razem powiedział: "Nie musi pan tego robić, panie Cousineau". Ale finalnie powiedział "wow". Po prostu: "wow". I nadal zapiera dech w piersiach.

Cousineau ostatecznie pogrzebał możliwość walki o oczyszczenie swojego imienia - choć najpewniej nie było to już możliwe. Zdesperowany, postanowił osobiście zakończyć żywot Barry'ego, jakkolwiek ten nie potrafił tego pojąć. Dlatego też - o parszywa ironio - tytułowy bohater został pochowany z honorami na cmentarzu w Arlington, a Gene otrzymał wyrok dożywocia za zabicie dawnego ucznia... i Janice Moss. Trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie dla tego serialu.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA