Netflix jest fanatykiem polskich filmów o MMA. „Underdoga” w nim nie znajdziemy, ale „Fighter” od dłuższego czasu gości w jego bibliotece. Platforma postanowiła więc wzorować się na tych produkcjach i tak powstał „Bartkowiak”.
OCENA
Bez problemu zauważymy tu niemal wszystkie elementy fabularne „Underdoga” i „Fightera”. Były zawodnik MMA szukający spokoju ducha na prowincji? Jest. Konflikt z najgroźniejszym gangsterem w kraju? Obecny. Wątek miłosny? Odhaczony. Nie ma tylko finałowej walki, podczas której protagonista musi się podłożyć. Bo faktycznie w ostatnim akcie „Bartkowiak” może pochwalić się odżywczą energią i gatunkowym charakterem, których we wspomnianych produkcjach zabrakło. Kiedy tylko tytułowy bohater rozpoczyna walkę ze swoim nemezis, cała wcześniejsza sztampa zanika. A potem nawet komiksowo przerysowany antagonista staje się interesujący, gdy z szekspirowską emfazą mówi o ogrodnictwie czy honorze samurajów.
Do tego czasu jedyne przebłyski oryginalności zauważymy w groteskowej niczym Piorun ze „Ślepnąc od świateł” postaci rapera i twardym jak Wade Garrett z „Wykidajły” mentorze Tomka Bartkowiaka. Obaj wydają się wyjęci z zupełnie innych bajek. Pierwszy ma za mało czasu ekranowego, aby w jakikolwiek sposób dopasować się do realistycznego klucza opowieści, a drugi bardzo długo nie może odnaleźć swojego celu w narracji i wznieść się ponad gatunkową kliszę. Za kamerą stanął Daniel Markowicz, który warsztat doskonalił, współreżyserując z Michałem Otłowskim „Diablo. Wyścig o wszystko”. Dlatego nieumiejętne korzystanie z amerykańskich wzorców odczuwamy tu bardzo boleśnie.
Gdzie tu akcja, gdzie tu sens, gdzie scenariuszowa spójność?
Opowieść jest niemiłosiernie rozwlekana, a jedyna sensacja, na jaką możemy liczyć, to kilka bójek w barze i sceny gangsterskich wymuszeń mogące wprawić w zażenowanie nawet Patryka Vegę. Intryga kryminalna rozwiązuje się sama, bo wszystkie odpowiedzi przychodzą do bohaterów zaraz po tym, gdy zrobią dramatyczną pauzę. Można byłoby się zachwycać wplątanym w nią społecznym zaangażowaniem produkcji, gdyby temat gentryfikacji nie został sprowadzony do paru dialogów. Markowicz ma w rękach konkretne elementy i narzędzia fabularne, ale w żadnym wypadku nie potrafi ich wykorzystać. W czasach VHS-owych „Bartkowiak” ominąłby kina i trafił w wypożyczalni na najniższą półkę, do której nikomu nie chciałoby się schylać.
I nie pomogłoby w tym wypadku nawet smutne spojrzenie spoglądającego na nas z okładki Józefa Pawłowskiego, który przez cały film gra na jednej nucie, budząc się jedynie na nieliczne sceny walk. Wtedy jest całkiem naturalny i widać po nim jakiekolwiek emocje. Poza tym mamy do czynienia z pozbawionym charyzmy bohaterem. Ale to przecież nie wina aktora. Tak jak jego koledzy i koleżanki z obsady robi co może, aby wycisnąć ze swojej postaci jak najwięcej. Na drodze stoi mu jednak miałki scenariusz. Musi więc plątać się od jednego ujęcia do drugiego, z nadzieją, że widzowie odnajdą w tej historii sens. A nawet przy najbardziej szczerych chęciach jest to mało prawdopodobne.
„Bartkowiak” to film całkowicie wyprany z emocji.
Odrzuca już w scenie otwierającej, kiedy Markowicz przez swój szalony montaż i puste efekciarstwo zamiast oddać nerwową atmosferę walki w klatce, przyprawia widzów o ból głowy. Tyle tu sportowej adrenaliny, ile w meczach ligi okręgowej piłki nożnej. A jakby nie było wystarczająco źle, to co tak naprawdę wtedy zaszło dowiemy się po usłyszeniu milionów prostych prawd przekazanych w quasi-luzackich dialogach. Tym samym film pada na deski zaraz po pierwszym gongu, a zanim się podniesie, to większość użytkowników Netfliksa zechce oddać seans walkowerem.