REKLAMA
  1. Rozrywka
  2. Seriale /
  3. VOD
  4. Netflix

Panie Netflix, skasuj pan "Big Mouth"! Jakim cudem tak żenująco fatalny serial nadal istnieje?

Dochodzimy do momentu, gdy naprawdę trzeba zadać jedno poważne pytanie szefom Netfliksa. Jakim cudem serial taki jak "BoJack Horseman" zostaje przedwcześnie zakończony wbrew woli jego twórców, a notorycznie fatalne "Big Mouth" taśmowo dostaje kolejne sezony? Logiki w tym nie ma i wątpię, by nawet po ocierającej się o dno 5. części cokolwiek miało się zmienić.

08.11.2021
22:01
big mouth recenzja sezon 5 netflix opinie
REKLAMA

"Big Mouth" nigdy nie miało być i nie było serialem dla każdego. To jedno jest chyba oczywiste dla każdego z nas. Produkcja stworzona dla Netfliksa przez Andrew Goldberga, Nicka Krolla, Marka Levina i Jennifer Flackett od początku reklamowała się jako mająca gdzieś tematy tabu opowieść o seksualnym dojrzewaniu. Wulgarność, epatowanie seksem i toaletowy humor nie musiały być częścią składową "Big Mouth", ale taką drogę twórcy obrali od razu. Jedyne co się zmieniło z czasem, to coraz mniejsze zainteresowanie realnymi problemami nastolatków. W 3. sezonie animacja Netfliksa nie mała już nic wspólnego z realizmem w choćby szczątkowym wydaniu.

Nie byłoby to może wielkim problemem, gdyby za "Big Mouth" przemawiało coś innego. Ciekawi bohaterowie drugoplanowi, inteligentny i niepokorny humor, piękna animacja, dobra oprawa dźwiękowa i głosy bohaterów. Cokolwiek. Niestety, każdy z wymienionych elementów znajdziemy w lepszym wydaniu w praktycznie każdej popularnej animacji dla dorosłych. Bez względu na to, czy chodzi o "BoJacka Horsemana", "South Park", "American Dad", "Futuramę", "Ricka i Morty'ego", "Close Enough", "Midnight Gospel", czy nawet przeżywające od lat swoje kryzysy "Archera", "Simpsonów" i "Głowę rodziny". W porównaniu do nich wszystkich "Big Mouth" to głupkowata, nudna, wizualnie nijaka i próbująca na siłę budzić kontrowersje produkcja wypełniona niepotrzebnymi cameos popularnych aktorów i identycznie brzmiącymi głosami Nicka Krolla.

REKLAMA

"Big Mouth" ma w 5. sezonie do zaoferowania widzom więcej tego samego, tylko w gorszym wydaniu.

Sama historia drgnęła na moment w 4. sezonie i dała nadzieję na powolne przejście ku lepszemu, ale z góry uprzedzam - nadzieja okazała się całkowicie złudna. "Big Mouth" nadal traktuje swoich bohaterów (mających po 13-14 lat) jak seksualnych dewiantów, maniaków niezdolnych do myślenia o czymkolwiek innym niż seks i związki. Kobiece postaci na dokładkę dostają jeszcze kwestie społeczne, ale nie stanowią one w 5. sezonie istotnego fabularnie wątku. Zostają wrzucone do odcinków bardziej na odczepkę niż w ramach realnej chęci dyskusji. Dość zresztą powiedzieć, że punktem wyjścia do samej dyskusji jest rasistowska szkolna maskotka, czyli temat dawno temu przerobiony na wszystkie możliwe sposoby przez lepsze satyryczne animacje.

Produkcja Netfliksa notorycznie sprowadza życie swoich bohaterów do poziomu takiego absurdu, że nikt i nic nie wypada tutaj wiarygodnie. Dorośli to chodzące karykatury, a nastolatki zachowują się jak maniakalni dorośli. Twórcy starają się co prawda uporządkować trochę bardziej fantastyczne elementy wykreowanego świata i rozmaitych traum dręczących dorastających bohaterów, ale finalnie dochodzą do wniosku, że najlepiej wyjaśnić to najbardziej banalny ze sposób. W 5. sezonie większość scen z hormonalnymi potworami wypada zresztą bardzo blado. To wielka szkoda, bo do tej pory byli jedynym względnie pewnym źródłem humoru w "Big Mouth". A teraz opowiadają w kółko popkulturowe dowcipy o dawno zapomnianych celebrytach, którzy nikogo nie obchodzą.

Nick Kroll wielokrotnie w 5. sezonie "Big Mouth" pokazuje fundamentalne niezrozumienie tego, czym jest dowcip.

REKLAMA

Słowa "penis" czy "wagina" same w sobie nie są żartem. Opowiadanie o trójkątach, wypróżnianiu się, masturbacji czy ćpaniu nie jest zabawne bez żadnego dodatku. Dobre dowcipy mogą powstać na bazie tych tematów, ale trzeba mieć na to jakiś pomysł. Twórcy "Big Mouth" pomysłu nie mają absolutnie żadnego. W trakcie oglądania wszystkich 10 odcinków nowej serii zdarzyło mi się kilkukrotnie parsknąć śmiechem, z raz lub dwa nawet zaśmiać w głos. Niestety, te pojedyncze przebłyski lepszych pomysłów zostają pochłonięte przez falę topornego humoru na poziomie najgorszego internetowego wyobrażenia o "gimbazie".

Bohaterowie produkcji są od lat utrzymywani w niekończącym się limbo, gdzie przez moment wydaje się, jakby coś się w nich zmieniło, a potem wracają z góry ustalone stereotypy. Po 4. sezonie wydawało się, że Missy i Matthew przeszli ważne transformacje w swoim życiu i scenarzyści dalej będą ich ciągnąć w nowym kierunku. Nic z tego. W najnowszych odcinkach nowe nastawienie do życia zyskuje tylko Andrew, na co miło było patrzeć, bo do tej pory był chyba najmniej interesującym z głównych bohaterów serialu. Jego historia w 5. części nie jest może wybitna czy nawet przesadnie skomplikowana, ale ma pewną emocjonalną podbudowę. Trzeba też pochwalić twórców za to, że nie odpuszczają mu tak łatwo jego dawnych grzechów.

Problem w tym, że zupełnie nie wierzę w utrzymanie tej zmiany w charakterze młodego Gloubermana. Znając podeście Krolla i reszty showrunnerów, równie dobrze od 6. sezonu może wrócić do dawnego "ja" i to zupełnie bez powodu. Z tego wszystkie rodzi się więc pytanie: po co właściwie oglądać "Big Mouth"? Nie dla historii, nie dla bohaterów, nie dla animacji, ani oryginalności idei. Prawda jest taka, że nie ma powodu. To po prostu okropnie zły serial. Popularny, temu nie da się zaprzeczyć, ale w swoim gatunku ocierający się o jakościowe dno.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA