REKLAMA

„Rick i Morty” pokazał w 5. sezonie wielkie ambicje i totalny brak ambicji. Wyszło dziwnie

Serial „Rick i Morty” od lat przeżywa ciągłe wzloty i upadki, przez które nie jest w stanie utrzymać zadowalającego fanów poziomu. Nowy sezon nie był pod tym względem wyjątkiem. To była ciągła walka twórców z oczekiwaniami widzów.

rick i morty recenzja sezon 5 opinia
REKLAMA

Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ostatnie trzy lata to dla fanów „Ricka i Morty'ego” emocjonalny rollercoaster. Najpierw dostaliśmy fatalny początek 4. sezonu, który sugerował, że złote lata tej animacji są już daleko za nami. Po kilku miesiącach twórcy produkcji powrócili jednak z tak wybitnymi epizodami jak „Nierickujące opowieści Morty'ego” czy „Odcinek z kadzią z kwasem” i wszystkie grzechy znów wydawały się wybaczone. Z tego powodu wiele osób czekało na początek 5. serii z wyjątkową ekscytacją i przekonaniem, że skieruje ona „Ricka i Morty'ego” w stronę dawnej wielkości.

Nowy sezon dobiegł końca kilka dni temu. Czy „Rick i Morty” już nigdy nie będzie tak dobry jak kiedyś? A może wchodzimy w złoty wiek dla tego serialu? Tak, mamy odpowiedź i jest ona okropnie irytująca, bo w zasadzie należałoby powiedzieć: „Nie wiadomo”. W 5. sezonie otrzymaliśmy bowiem prawdziwą sinusoidę pomysłów i wizji na temat tego, czym „Rick i Morty” w ogóle powinien być. Zaczęło się bardzo obiecująco od równie emocjonalnego co zabawnego odcinka „Mort Dinner Rick Andre”. Potem nadeszła pora na mocno nonsensowny, ale przepysznie brutalny epizod „Mortyplicity”.

REKLAMA

Wszystko wskazywało na to, że „Rick i Morty” wrócili do formy. Wtedy zrobiło się... dziwnie.

Następnych kilka odcinków szło coraz mocniej w abstrakcyjny i wyjątkowo niemądry humor oraz niemal całkowitą rezygnację z filozoficznych idei oraz serializowanej fabuły. W 3. odcinku parodiującym „Kapitana Planetę” można było jeszcze znaleźć emocjonalne momenty w głównym wątku poświęconym miłości Morty'ego, ale poboczna historia zdawała się wprost kpić z oczekiwań widzów. Tak jakby twórcy „Ricka i Morty'ego” chcieli pokazać, że to tylko zwyczajny, w sumie dosyć głupawy serial komediowy i absolutnie nie warto poświęcać mu aż takiej uwagi.

Dalsze odcinki tylko dodatkowo wzmacniały ten przekaz. Bohaterowie walczyli w nich z olbrzymi plemnikami-mordercami, podróżowali do piekła i z powrotem, walczyli z prezydentem USA pod postacią indyka oraz bawili się w herosów z kiczowatego anime/filmu o mafii. Odcinki między trzecim i siódmym najlepiej podsumowują dwa słowa-klucze: parodia i bezpretensjonalność. „Rick i Morty” szybko zaczął przypominać inny kultowy serial satyryczny, czyli „South Park”. Każda ze wspomnianych w tym akapicie historii mogłaby z powodzeniem znaleźć się we którymś z wczesnych sezonów serialu Matta Stone'a i Treya Parkera.

Rick i Morty sparodiowali „Kapitana Planetę”, „Voltrona”, „Człowieka z blizną” oraz anime jako takie.

Wyglądało to trochę tak, jakby Dan Harmon, Justin Roiland i reszta scenarzystów próbowali sami przekonać się, że to wystarczy. Ale „Rick i Morty” w swoich najlepszych momentach nigdy nie był „tylko” całkiem zabawną komedyjką z mocnym akcentem na parodiowanie popkultury. Te elementy zawsze były tak obecne, ale fani pragnęli czegoś więcej. Chcieli fabuły z prawdziwego zdarzenia, mocnych emocji, rozwiązania największych tajemnic, powrotu ważnych bohaterów i filozoficznych rozważań na temat natury rzeczy. W ostatnich trzech epizodach nareszcie to dostali.

Dlatego angielskojęzyczny internet w ostatnich dniach zalały teksty z serii „5. sezon Ricka i Morty'ego zmienia wszystko”, a także przeróżne analizy tego, co czeka nas w przyszłości. Najpierw dostaliśmy powrót Czełko-ptaka i kulisy słynnej bitwy, w której walczyli wraz z Rickiem przeciwko Federacji. To już było wiele, a w kolejnych odcinkach bohaterowie w końcu podjęli temat toksyczności relacji między sobą i powrócili do Cytadeli Ricków, gdzie rządy sprawował tzw. „zły Morty”. Jego konfrontacja z dwójką głównych bohaterów wypadła naprawdę fenomenalnie, a przedstawione przez tę wersję Smitha kulisy jego planów zadowoliły większość fanów, podobnie jak prawdziwa wersja przeszłości Ricka C-137, na którą widzowie czekali od lat.

Finał 5. sezonu „Ricka i Morty'ego” był świetny, ale prowadzony w pośpiechu i bez ładu i składu.

REKLAMA

Można odnieść wrażenie, jakby Roiland i Harmon bardziej poddali się naciskowi fanów niż rzeczywiście chcieli w końcu popchnąć serial do przodu. Najpierw przez pół sezonu robili im wbrew, by potem nagle rzucić kilka potężnych bomb w ciągu zaledwie godziny. Nie można powiedzieć, by ponieśli w ten sposób porażkę, bo koniec końców każdy ze wspomnianych momentów budzi olbrzymie emocje. Ale czy dało się to przeprowadzić lepiej, mocniej, z większym wyczuciem? Zdecydowanie. W 5. sezonie nie brakowało scen zapadających w pamięć, lecz zaskakująco często miało się wrażenie, że te chwile pojawiły się niezasłużenie.

Związek Morty'ego z Planetiną jak najbardziej miał potencjał, ale zamiast rozwijania go na przestrzeni całego sezonu twórcy wrzucili wszystko do jednego odcinka. Podobnie było z rozstaniem tytułowych bohaterów w „Forgetting Sarick Mortshall”, przeszłością Ricka czy odejściem „złego Morty'ego”. Wszystko działo się na teraz-już i przez to ani postacie, ani historie nie miały miejsca na oddech i powolny rozkwit. Jest więc trochę tak, że wyszły bardzo dobrze, ale mogły zdecydowanie lepiej. Twórcy „Ricka i Morty'ego” zdawali sobie z tego chyba sprawę, bo ten wewnętrzny konflikt między chęcią pokazania epickich opowieści i małych, zamkniętych w obrębie jednego odcinka miniprzygód wciągnęli do dialogu między tytułowymi bohaterami. Na ten moment wygląda, że pragnący prostych historyjek Rick poniósł porażkę i serial wkracza w bardziej poważną fazę, od której uciekł po 2. sezonie. O ile oczywiście Roiland i Harmon nie szykują nam jakiejś niespodzianki i nie wywrócą wszystkiego do góry nogami w 6. serii, ale o tym przekonamy się dopiero za jakiś czas.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA