W 4. sezonie "Cobra Kai" nie odpuszcza. Recenzja najnowszej odsłony sequela "Karate Kid"
"Cobra Kai" powraca z 4. sezonem, w którym Johnny Lawrence musi połączyć siły z Danielem Larusso, aby stawić czoła Terry'emu Silverowi. Znowu otrzymujemy napędzaną nostalgią opowieść, którą w równym stopniu co akcja, wypełnia humor. Jak najnowsza odsłona serialowej kontynuacji "Karate Kid" wypada na tle wcześniejszych odcinków? Dowiecie się z naszej recenzji.
OCENA
W latach 80. Sylvester Stallone, Arnold Schwarzenegger i inni kinowi twardziele prężyli swoje muskuły, promując konserwatywną politykę Ronalda Reagana. Bez zastanowienia zaciskali pięści i chwytali za broń, aby ku naszej uciesze rozprawić się ze wszystkimi szumowinami Ameryki. Miyagi nie był jednym z nich. Niepozorny staruszek potrafił nieźle kopać tyłki, ale ze swoich umiejętności korzystał tylko w celu samoobrony. Oto powstała alternatywa dla forsowanych na wielkim ekranie wzorów toksycznej męskości. Nie trzeba było nazywać przeciwnika chorobą, a siebie lekarstwem, żeby być cool. W "Karate Kid" mistrz pokazał nam i młodemu Danielowi Larusso, że wystarczy raz kopnąć dręczyciela z pozycji żurawia, aby dał nam spokój. Mimo to główny bohater serii, już jako dorosły mężczyzna, na początku "Cobra Kai" wydawał się czarnym charakterem.
Josh Heald, Jon Hurwitz i Hayden Schlossberg spoglądają na sagę "Karate Kid" z innej perspektywy. Dlatego skupili się na Johnnym Lawrencie, któremu w głowie jedynie "kozackość". Jego spaczona przez Johna Kreese’a i toksyczne wzorce męskości psychika nie pozwala mu jeść posiłków bez mięsa, każe leczyć niepełnosprawnego fizycznie chłopaka heavy metalem, czy nazwać swoje nowe dojo Orlim Kłem. Bo dramaturgia jego konfliktu z Larusso szybko zyskała wymiar komiczny, a w najnowszej odsłonie "Cobra Kai", ich relacja wciąż jest najbardziej interesującym aspektem całej opowieści.
Cobra Kai - recenzja 4. sezonu serialowego sequela Karate Kid
Kreese przejął Cobra Kai, przez co Lawrence musi korzystać z dobroci swojego dawnego rywala i jego Miyagi-Do. Trenują swoich podopiecznych obok siebie i kiedy jeden pokazuje uczniom, jak mają się bronić, drugi każe im uderzać szybciej od rywala. Gdy część z nich łapie rękoma ryby, pozostali mają przeskoczyć z jednego dachu budynku na drugi. Każdy z senseiów ma bowiem własny styl. Larusso zobaczy jednak, że czasem warto pierwszemu zadać cios, a Johnny przestanie sprowadzać karate do samych ataków. Muszą nauczyć się współpracować i czerpać nawzajem z własnych doświadczeń, gdyż ich przeciwnik też znalazł sobie kogoś do pomocy. W 4. sezonie powraca bowiem znany z "Karate Kid 3" Terry Silver.
Chociaż zostaje on wprowadzony jako uprzejmy starszy pan, cieszący się swoim bogactwem, zajadając wegańskie dania, to kiedy tylko zepnie rozczochrane siwe włosy w kucyk, wraca do swoich dawnych nawyków. Wszyscy wiemy, jakie wartości wyznaje. Uderzaj szybko, uderzaj mocno, nieważne, że boli. Proste powtórzenie motywów z "Karate Kid 3" byłoby jednak dla twórców zbyt proste. Heald, Hurwitz i Schlossberg nie dają się oślepić nostalgii. Chociaż jak zwykle zobaczymy tu ujęcia z oryginalnych filmów, to nie tylko korespondują one z przedstawianymi wydarzeniami, ale pozwalają nam też inaczej spojrzeć na pierwowzory. To ciągła reinterpretacja znanych motywów i zabiegów fabularnych. Co więcej, nie jest pozbawiona autoironicznego wymiaru.
Sam Silver przyznaje w jednej ze scen, że w czasie, kiedy szkolił Larusso, napędzany był narkotykami i agresją, przez co wyżywał się na bogu ducha winnym nastolatku, a było to przecież absurdalne. Twórcy nie boją się wyciągać na wierzch nonsensów znanych z oryginałów, cały czas wchodząc z nimi w dialog (ucz się, Lano Wachowski!). Dalecy są od budowania czarno-białego świata przedstawionego. Stawiają na ambiwalencję, ciągle niuansując swoją opowieść. Daniel nie tylko odkryje więc, że chleb tostowy z szynką może smakować równie dobrze, co drogie sushi, ale też znowu okaże się nie tak nieskazitelny jak myślał. Zaczniemy współczuć Tory i nawet Kreese (nie po raz pierwszy) wzbudzi naszą sympatię.
Heald, Hurwitz i Schlossberg ciągle bawią się naszą perspektywą, zaglądając pod kryjące się pod ich opowieścią klisze i wzrokiem współczesnych dzieciaków spoglądają na ich ojców (czy też figury ojcowskie). Jak zwykle można więc zarzucać twórcom, że za bardzo skupiają się na świecie dorosłych. Bo nawet kiedy w 4. sezonie poświęcają sporo miejsca, aby przyjrzeć się pomijanemu do tej pory najmłodszemu Larusso, to tylko, aby poszerzyć portret psychologiczny Daniela. Być może uda nam się bardziej zaprzyjaźnić z nowymi bohaterami, ale musimy na to poczekać przynajmniej do kolejnej odsłony serialu. Zabawa wciąż jednak jest przednia.
Cobra Kai - czy warto obejrzeć 4. sezon serialu?
Serce "Cobra Kai" ciągle bije po właściwej stronie. Twórcy prowadzą swoją opowieść poprzez akcję. Dlatego w każdym odcinku musi dojść do widowiskowego starcia. Nieważne, czy między dzieciakami czy dorosłymi. Epizod bez pojedynku epizodem straconym. Wszyscy się tu prędzej czy później naparzają. My natomiast możemy podziwiać choreografię walk w pełnej krasie. Nie ma tu ciasnych kadrów i trzęsącej się kamery. Wiemy, kto i kiedy wyprowadza dane ciosy, a że atmosfera zagęszcza się z każdą sceną, patrzymy na nie z coraz to rosnącym zaangażowaniem. Heald, Hurwitz i Schlossberg słuchają bowiem rady Silvera i fabularne słabostki przemieniają w atuty.
Najśmieszniejszym aspektem "Karate Kid" zawsze była obsesja na punkcie tytułowego sportu. Jakby w San Fernando Valley nie liczyło się nic innego. Tak samo tutaj dorośli faceci świata nie widzą poza zbliżającym się turniejem All-Valley. Twórcy nieraz poświęcają logikę świata rzeczywistego na ołtarzu efekciarstwa i taniej dramaturgii. I jak zwykle wychodzi im to bezbłędnie. "Cobra Kai" od początku korzysta z tej samej formuły i na razie nie zapowiada się, aby w najbliższym czasie doszło do zmęczenia materiału. To wciąż serial, po którym chce się zapisać do najbliższego dojo na lekcje karate. Nawet jeśli, tak jak ekranowy Raymond, mielibyśmy się narazić na śmieszność.
4. sezony "Cobra Kai" obejrzycie na Netfliksie.