W kinach możemy już zobaczyć jak Daniel Craig wypada w finałowym występie jako Bond. James Bond. Na koniec "Nie czas umierać" załkacie, ale powstrzymajcie łzy z powodu końca kariery aktora jako agenta 007.
Przyszedł, narobił trochę szumu, uratował kilka razy świat, zdobył parę kobiet, zakochał się na zabój i poszedł. Tak w dużym skrócie i uproszczeniu wyglądała kariera Daniela Craiga jako Jamesa Bonda. Aktor przejął schedę po Piersie Brosnanie, gdy twórcy serii postanowili odmłodzić agenta 007 i dostosować jego wizerunek do zasad, jakimi rządzi się kino akcji XXI wieku. Dlatego najsłynniejszy szpieg Jej Królewskiej Mości stał się... wrażliwy. W "Casino Royale" zobaczyliśmy, jak bardzo zraniła go Vesper, a w "Quantum of Solace" usłyszeliśmy wstrząsające "obojętne" na pytanie barmana, jakie chciałby martini.
Craig był zupełnie innym Bondem niż znana nam chłopięca fantazja na temat męskości z poprzednich części. Wciąż ratował świat, zdobywał dziewczyny i wyglądał przy tym kozacko, ale był też zmęczony, złamany, zagubiony. Dzięki temu stał się bohaterem wielowymiarowym i bardziej zniuansowanym psychologicznie niż dotychczas. Ale to już przeszłość. Po pięciu filmach aktor zakończył swoją przygodę z serią wzruszającą przemową. Jego finałowy występ możemy oglądać właśnie w kinach w "Nie czas umierać", na które czekaliśmy niemal dwa lata. I chociaż fani z pewnością na koniec seansu uronią łezkę, to nie powinniśmy za nim płakać.
Jeden Bond to za mało
Wielu uważa, że Craig był najlepszym Bondem w historii. Chociaż autor tego tekstu do nich nie należy, to rozumie taką opinię. W swojej recenzji "Nie czas umierać" chwaliłem nawet ten bolesny kontrast, jaki widać między uśmiechem playboya a zmarszczkami na jego twarzy. W ostatnim występie, jako agent 007, aktor jest wspaniały - w głównym bohaterze widać podatność na zranienia emocjonalne, widać słabości, kryjące się pod kolejnymi, często autotematycznymi żartami.
Craig pożegnał się z rolą należycie. Fukanaga domknął jego sagę w pięknym stylu. Zaczęło się od ujawniania wrażliwości agenta 007 i tą poetyką podniesioną do potęgi n-tej się skończyło. Widać, że reżyser wie, na czym polegał fenomen tego właśnie Bonda, dlatego ciągle balansuje na granicy mitologii bohatera. Są granice, których nie przekracza, ale ciągle bawi się jego wizerunkiem. W przeciwieństwie do Sama Mendesa w "Spectre", zamiast widowiskowej akcji, główną atrakcją opowieści czyni momenty wyciszone i refleksyjne. Aktor sprawdza się w nich równie dobrze co swego czasu Pierce Brosnan w scenach pełnych absurdalnych akrobacji kaskaderskich.
W tajnej służbie jego męskiej psychiki
Bez wątpienia Craig był Bondem wyjątkowym. Ale to samo można powiedzieć o każdym innym odtwórcy tej roli. Przecież świetnie sprawdzili się Sean Connery, Roger Moore, Timothy Dalton, wspomniany Brosnan, czy nawet George Lazenby. Każdy z nich dodał do agenta 007 coś nowego. Był to urok dzikusa, autoironia, chłód, elegancja, etcetera, etcetera. Wszystko dlatego, że najsłynniejszy szpieg Jej Królewskiej Mości zawsze był wytworem swoich czasów, wpisując się w typ męskości obowiązujący w danej dekadzie.
Narracja od czasów "Dr. No" pozostaje z grubsza ta sama. Schemat jest jeden: Bond ratuje świat za pomocą nowoczesnych gadżetów, poruszając się pięknymi samochodami i obracając w towarzystwie pięknych kobiet, najlepiej wypijając hektolitry martini. Ale to właśnie dzięki sposobowi interpretacji przez kolejnych aktorów, ta seria od dekad wzbudza zainteresowanie publiczności. Dlatego Craig stał się agentem 007 skrojonym pod milenialsów. Takiego właśnie bohatera potrzebowaliśmy w pierwszych latach XXI wieku, taki obowiązywał model męskości.
Nie czas na emeryturę
Nie ma więc co płakać po Craigu. On już zrobił swoje. Na przestrzeni pięciu filmów dał nam Bonda na miarę naszych czasów (nawet jeśli nie wszystkie produkcje z jego udziałem należy uznać za dobre). Warto jednak zauważyć, że gdyby twórcy chcieli kontynuować z nim współpracę i iść dalej w obranym przy "Casino Royale" kierunku, w końcu stałby się parodią agenta 007, rozsierdzając przy tym co bardziej ortodoksyjnych fanów serii. Zmieniając aktora, można wiarygodniej wprowadzać kolejne nowe elementy do wizerunku bohatera.
Nie mam pojęcia, na czym miałyby one polegać, ale zamiast smutku czuję ekscytację przed zbliżającą się rewolucją. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Bonda skrojonego pod generację Z. Bo to się zdarzy. Agent 007 nie jest jeszcze gotowy, aby przejść na emeryturę. Być może kiedyś to nastąpi, ale na pewno jeszcze nie teraz. Teraz jest czas, aby chłodzić martini do momentu ujawnienia aktora mającego zastąpić Craiga. A zanim skrytykujemy ten wybór, poczekajmy aż zobaczymy, dlaczego twórcy zdecydowali się na taki casting.