Czekasz na serwis Disneya? My też. Niestety ich seriale to zwykle przeciętniaki, co pokazuje "Obi-Wan Kenobi"
Disney+ wielkimi krokami zbliża się do Polski, więc serwis pokazał, czego możemy oczekiwać po jego ofercie. Lista jest bardzo długa, pełna i filmów, i seriali. Problem polega na tym, że oryginalne produkcje platformy są pozostawiają trochę do życzenia i najlepiej widać to na przykładzie "Obi-Wana".
Disney+ zadebiutuje w Polsce już lada dzień, dlatego firma postanowiła ujawnić, jaką bibliotekę dostaniemy na start. Lista zawiera kilkaset filmów i ponad tysiąc seriali, w tym 150 produkcji oryginalnych. Przedstawiony zbiór robi wrażenie, ale problem kryje się właśnie w tej ostatniej grupie tytułów. Oryginalne filmy i seriale Disney+ na razie nie wykroczyły ponad przeciętność i podlegają wymogą algorytmu nawet bardziej niż nowości Netfliksa. "Obi-Wan Kenobi" to potwierdza.
Polacy czekali na premierę Disney+ od niemal trzech lat, ale już za kilka dni ich cierpliwość zostanie w końcu nagrodzona. Wystarczy spojrzeć na pokaźną listę produkcji, które Disney zaoferuje nam na start, by pokiwać głową z zadowoleniem. Takiej bazy tytułów w momencie premiery nie miał ani Netflix, ani tym bardziej HBO Max. Nie od dzisiaj wiadomo natomiast, że starsze filmy i seriale stanowią istotną, ale mimo wszystko drugoplanową rolą w budowaniu statusu serwisu streamingowego. Najważniejsze są "oryginalsy", a od tej strony Disney+ wciąż wygląda bardzo biednie.
Nie chodzi nawet o samą liczebność produkcji oryginalnych stworzonych pod batutą Disney+ od listopada 2019 roku. Platforma krok po kroku poszerza bibliotekę tego typu nowości. Za "The Mandalorian" podążyły kolejne tytuły należące do MCU, poszerzające uniwersum "Star Wars" czy przedstawiające nowe przygody bohaterów Pixara. Swoje miejsce w serwisie znalazło też sporo filmów, które uznano za niewarte kinowej dystrybucji (bądź specjalnie unikające jej w szczycie pandemii koronawirusa). Wspominana liczba 150 produkcji oryginalnych zawiera w rzeczywistości sporo krótkometrażówek, więc jest nieco myląca, ale tak czy inaczej prezentuje się całkiem nieźle. Przynajmniej na pierwszy rzut oka.
Disney+ wchodzi do Polski z hukiem. Tylko nie liczcie, że "Moon Knight" czy "Obi-Wan Kenobi" zwalą was z nóg.
Nie mam tutaj zamiaru przekonywać kogokolwiek do tego, że inwestycja w konto na Disney+ jest błędem. To nie miałoby sensu i nie byłoby nawet zgodne z moimi własnymi odczuciami. Wydaje mi się jednak, że wielu Polaków czekało z obejrzeniem seriali Disney+ do momentu, aż platforma oficjalnie zadebiutuje w naszym kraju. Poziom ich ekscytacji jest więc dzisiaj kilkukrotnie większy od tych widzów, którzy widzieli przynajmniej pojedyncze produkcje od tej firmy. Warto, by te osoby dla swojego własnego dobra powściągnęły trochę emocje. Bo Disney+ do tej pory zrobił w większości bardzo przeciętne seriale oryginalne.
Reakcje fanów Marvela czy "Gwiezdnych wojen" na nowości od Disney+ można sklasyfikować do trzech grup. Pierwsza z nich zawiera tytuły mające gorliwych zwolenników i równie mocnych przeciwników. To m.in. "The Mandalorian", "Loki" czy "What If...?". Do drugiej, dużo bardziej licznej należą niemal wszystkie produkcje spod znaku MCU i wypuszczony niedawno "Obi-Wan Kenobi". To produkcje gorąco wyczekiwane przez fanów i mające spory potencjał, ale w ostatecznym rozrachunku uznane przez fanów za okropnie przeciętne i dosyć niepotrzebne. W trzeciej znajdziemy "oryginalsy" uznane powszechnie za prostu słabe (chodzi tutaj np. o "The Book of Boba Fett").
Jakie są największe grzechy seriali Disney+? "Obi-Wan Kenobi" pozwala to dobrze rozsądzić.
Tak jak Netflix Originals niewolniczo podlegają dyktatowi algorytmu, tak serialowe nowości Disney+ mają swojego własnego pana. Jest nim nostalgia. Najważniejszym zadaniem stojącym przed większością produkcji tej platformy jest wywołanie w was reakcji niczym ze słynnego mema z Leonardo DiCaprio. Macie z entuzjazmem wskazywać na znajome elementy zaczerpnięte czy to z MCU, czy komiksów lub trylogii "Gwiezdnych wojen". Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie jeden prosty fakt - seriale Disney+ mają przeważnie okropnie ubogą fabułę.
Zaledwie garstka z nich opowiada prawdziwie interesującą i przemyślaną od początku do końca historię. Reszta albo miota się z punktu A do punktu B, albo zawiera tylko suchy szkielet, który lepiej sprawdziłby się w krótszym filmie fabularnym. Premierowe odcinki takich produkcji jak "Falcon i Zimowy Żołnierz", "Moon Knight" czy "Obi-Wan Kenobi" to rozwleczone do niemożliwości wstępy, które łatwo (i bez jakiejkolwiek straty dla widzów) dałoby się zamknąć w sprawie zmontowanych 10-15 minutach.
Seriale Disney+ są jak fillery w anime. Wymuszone, sztuczne i koniec końców niepotrzebne.
Za nami ponad rok 4. fazy MCU, od której Disney+ rozpoczęło masową produkcję wieloodcinkowych tytułów. Od tego czasu doczekaliśmy się sześciu seriali, ale poza "WandaVision" żaden z nich nie odcisnął swojego piętna na bardziej lukratywnej filmowej części uniwersum. A nawet ten tytuł został w jakimś sensie zignorowany, bo Scarlet Witch w "Doktor Strange w multiwersum obłędu" nie bardzo przypomina siebie z serialu. Tamta historia przynajmniej miała jakąś emocjonalną podbudowę, ale po ponad roku z jej dziedzictwa pozostało bardzo niewiele.
Disney zachowuje się, jakby chciał trzymać swoje seriale w drugim szeregu. Tak jakby kompletnie nie zależało mu, by pozostawiły one po sobie coś na przyszłość. Nie próbuje zrobić nowej "Gry o tron" czy nawet "Stranger Things". O serialach Disney+ mało kto pamięta po kilku miesiącach, a co dopiero po kilku latach. Nawet "The Mandalorian" zyskał swój status niejako z przypadku. Filmowe wojaże Disneya w świecie "Star Wars" skończyły się totalną klapą i wytwórnia trochę nie miała wyboru. Czy to oznacza, że seriale Disney+ są niewarte waszego czasu? Nie do końca o to chodzi.
Po obejrzeniu trzech odcinków "Obi-Wana Kenobiego" mogę szczerze powiedzieć, że bawię się przy tej produkcji całkiem nieźle. To niewymagająca i bardzo lekkostrawna rozrywka na popołudnie. Tylko czy tak powinienem traktować nowość należącą do ukochanej przeze mnie marki? Nie wiem jak wy, ale ja naprawdę liczyłem na więcej. Mowa przecież o ponownym spotkaniu Kenobiego z Anakinem Skywalkerem. Na coś takiego czekałem od ponad dekady. Trudno jednak wczuć się opowieść, która jest tak sztuczna.
Jeśli Netflix tworzy tanią rozrywkę, to co można powiedzieć o Disney+?
Wszystko, co obejrzeliśmy na ekranie przez pierwsze trzy epizody, po prostu wydarza się bohaterom. Szeroki i bardzo bogaty świat, za który przecież tak chwalono prequele tutaj kompletnie nie istnieje. Inkwizytorzy bez żadnego powodu przybywają na Tatooine, potem zaczepiają akurat Owena Larsa, Leia Organa zostaje porwana, Bail Organa prosi Obi-Wana o pomoc i ten wyrusza na obcą planetę. Po chwili natrafia na osobę, która może mu pomóc i w ciągu kilku minut czasu ekranowego znajduje kryjówkę porywaczy. Ratuje Leię, razem dostają się na kolejną planetę. Tam od razu spotykają przyjacielskiego obcego, a gdy ten okazuje się pracować dla Imperium, z opresji ratuje ich ktoś inny. I tak cały czas, jak od linijki.
Z jednego punktu do drugiego, bez jakichkolwiek ambicji zbudowania czegoś trwalszego i bardziej realnego. Inne seriale Disney+ mają podobny problem z brakiem wizji. Co jest o tyle bolesne, że bazują na historiach, które przez dekady rozpalały wyobraźnię. Śmiem twierdzić, że gdyby George Lucas lub Stan Lee wypuścili coś tak nijakiego i do zapomnienia jak "Moon Knight" czy "Obi-Wan Kenobi", to nikt nigdy nie zapamiętałby ich nazwisk. A olbrzymie imperia Marvela i "Gwiezdnych wojen" wcale by się nie narodziły.
Start Disney+ w Polsce już 14 czerwca 2022 roku.