"Obi-Wan Kenobi" trafił już na Disney+ z dwoma pierwszymi odcinkami. Jak wypadł Ewan McGregor, który po latach wraca do roli poturbowanego przez życie Mistrza Jedi? Kto jeszcze pojawi się na ekranie ze starych znajomych poza Haydenem Christensenem w złowieszczej zbroi Dartha Vadera? Oceniamy najnowszy serial z uniwersum "Gwiezdnych wojen", który po raz kolejny zabrał nas na Tatooine... i nie tylko.
OCENA
W recenzji unikam spoilerów.
Lucasfilm po aż 45 latach od premiery oryginalnych "Gwiezdnych wojen" zdecydował się opowiedzieć o losach Obi-Wana Kenobiego po "Zemście Sithów". Nowy serial Disney+ odpowiada na pytanie, co porabiał ten Mistrz Jedi na wygnaniu trwającym aż dwie dekady, które dzielą obie trylogie "Star Wars". Zdradza też, czym się zajmował bohater po tym, jak już stał się Benem Kenobim znanym z "Nowej nadziei".
Czytaj też:
- Obi-Wan mógł mieć dzieci! Kathleen Kennedy to Rowling świata "Star Wars"
- Fani wściekli na szefową "Gwiezdnych wojen". Jej słowa to kompromitacja i cios dla serialu "Obi-Wan Kenobi"
- Narzekam na "Gwiezdne wojny", ale i tak Star Wars Celebration zrobił mi dzień. Czekam na te premiery bardziej, niż myślałem
Powiedzieć przy tym, że widzowie czekali na "Obi-Wana Kenobiego", to w dodatku jak nic nie powiedzieć. Chociaż nowe epizody zawiodły fandom, to mimo wszystko Kathleen Kennedy i spółka dostali kolejny kredyt zaufania (acz głównie za sprawą udanych seriali "The Mandalorian" i "The Book of Boba Fett"). Najnowszy serial stał się tym samym jedyną nadzieją naszej ukochanej Odległej Galaktyki...
Hello there!, czyli "Obi-Wan Kenobi" w Disney+
"Obi-Wan Kenobi" nie jest pierwszym serialem aktorskim w uniwersum "Star Wars", ale bez wątpienia był tym najbardziej oczekiwanym. Fani domagali się powrotu Ewana McGregora do tej roli od lat i wreszcie spełniono te oczekiwania. Akcja produkcji osadzona jest na około 10 lat po "Zemście Sithów", a tym samym na 10 lat przed "Nową nadzieją", w której w Mistrza Jedi wcielił się Alec Guinness.
I jak wyszło? Świetnie, bo Ewan McGregor bez chwili zawahania wskoczył w podniszczone piaskiem buty. Po raz kolejny widzimy też na ekranie pustynną planetę, czyli ojczyznę Luke'a Skywalkera, którą odwiedziliśmy ostatnio... w "Mandalorianinie" i w "Księdze Boby Fetta". I tak jak zdążyła się ona opatrzyć, tak w przypadku nowego serialu nie dało się tej powtórki z rozrywki uniknąć.
Po prawdzie to mam wręcz zgryz z tym, że Obi-Wan Kenobi w serialu opuszcza Tatooine!
O tym, że w "Obi-Wanie Kenobim" pojawią się inne planety, wiedzieliśmy co prawda już przed premierą, ale ja tam bym się nie obraził, gdybyśmy dostali taki gwiezdnowojenny western na wzór książki "Kenobi" pióra Johna Jacksona Millera zaliczanej obecnie do tzw. "Legend". Możliwe nawet, że z początku taki był właśnie plan, ale jak już wiemy, że scenariusz gruntownie przepisano.
Na gorąco po seansie nie mam jednak za złe twórcom, że podjęli inną decyzję. Z pewnością zaskoczą tym tych widzów, którzy spodziewali się, że Obi-Wan przez dwie dekady nie wyściubiał nosa ze swojej chatki (czy tam groty) w innym celu, niż doglądanie młodego Luke'a. W dodatku decyzja Kenobiego, by ponownie chwycić do ręki miecz świetlny, nie jest bynajmniej wymuszona. Wychodzi to naturalnie.
"Obi-Wan Kenobi" niczym 3.5 Epizod "Gwiezdnych wojen"
Aż dziw bierze, że ten sam Disney, który spartolił trylogię sequeli, potrafił tak dobrze trafić w nostalgiczne struny - i to nawet bez uciekania się do charakterystycznych żółtych napisów. Serial rozpoczyna się od przypomnienia, co się działo w ostatnich odcinkach Epizodach oraz krótkiego flashbacku, który wystarcza za origin story nowej antagonistki: Trzeciej Siostry.
Reva, bo tak ma na imię owa władająca ciemną stroną Mocy kobieta, należy do niesławnych siepaczy Imperatora, czyli Inkwizytorów. Tę formację znamy już z gwiezdnowojennych animacji i czuć z ich strony grozę oraz pewne zblazowanie. Jedi w tych czasach praktycznie już wyginęli i jedyne, co pozostało, to uganianie się za "ochłapami". Trzecia Siostra jest jednak nad wyraz ambitna.
Tatooine w "Obi-Wanie Kenobim" jest bardziej żywe niż w dwóch pozostałych serialach.
Bohaterowie to jedno, ale te kilka znanych i zupełnie nowych postaci to dopiero początek. Pozostałe puzzle na szczęście szybko wskakują na swoje miejsce. Gdy główny bohater spaceruje ulicami miasta na pustynnej planecie, w tle ciągle coś się dzieje, a klimat Odległej Galaktyki aż kipi z ekranu. "Obi-Wan Kenobi" jest też najbardziej filmowym z dotychczas wydanych seriali "Star Wars".
Efekty specjalne, muzyka, praca kamery - to wszystko przywodzi na myśl kinowe "Gwiezdne wojny" od George'a Lucasa, a nie te wysokobudżetowe fanfiki Jar Jar J.J. Abramsa i Riana Johnsona. Akcja nie gna na złamanie karku - zamiast tego dostajemy czas, by zaczerpnąć oddechu i przetrawić to, co widzimy, przy czym... dość łatwo odgadnąć kierunek, w którym podąża fabuła.
"Obi-Wan Kenobi" to opowieść o złamanym człowieku, który próbuje wykrzesać z siebie ostatnie siły.
Osadzenie akcji tej produkcji równo pomiędzy "Zemstą Sithów" i "Nową nadzieją" okazało się strzałem w dziesiątkę. Obserwujemy tutaj świat, który ugiął się już pod butem Imperium Galaktycznego, ale pamięć o obrońcach martwej Republiki cały czas żyje. Ludzie jeszcze pamiętają, kim byli Jedi, ale powoli pozbywają się złudzeń co do tego, że upadły Zakon im pomoże.
W centrum serialu mamy z kolei człowieka, który stracił wszystko. Praktycznie wszyscy jego bliscy zginęli, a organizacja, której poświęcił całe życie, przestała istnieć. Do tego ukochane państwo, którego poprzysiągł bronić, upadło. Obi-Wan przyjął zaś nowe imię i nie angażuje się w lokalne konflikty. Za dnia zaś strzeże Luke'a Skywalkera, z kolei nocami męczą go koszmary.
Twórcy serialu Disney+ rozumieją, kim jest Obi-Wan Ben Kenobi.
Jednym z głównych zarzutów wobec trylogii sequeli jest to, że zdeptały wizję George'a Lucasa i wypaczyły postać Luke'a Skywalkera. Sam nie do końca się z tym zgadzam, bo u Riana Johnsona zawiódł nie pomysł, a wykonanie, ale tych co bardziej ortodoksyjnych fanów pragę uspokoić: Disney wyciągnął wnioski i w przypadku "Obi-Wana Kenobiego" nikt nie wyważa otwartych drzwi.
Zamiast stawiać na jakieś tanie cliffhangery, reżyserka Deborah Chow daje fanom to, o co prosili. Czuć do tego, że ekipa pracująca nad nowym serialem włożyła w niego kawał serca. To jeden z przypadków, w których suma elementów takich jak scenariusz, gra aktorska, scenografia i kostiumy daje coś więcej, niż wskazywałaby na to czysta arytmetyka. Czekam teraz na więcej!
Cieszy przy tym, że Disney+ udostępnił od razu dwa odcinki, a kolejny dostaniemy już w najbliższą środę. Pierwszy to de facto rozstawianie pionków na planszy, którą zdmuchnął Rozkaz 66. Serial po kolei przedstawia bohaterów pierwszo- i drugoplanowych i powraca przy tym kilka znanych twarzy. Nie obyło się też bez kilku zaskoczeń - ale z gatunku tych pozytywnych.