Dzień Zero: 6 odcinków łykniesz za jednym zamachem. Recenzja miniserialu z Robertem De Niro
"Dzień zero" to nowy thriller polityczny od Netfliksa. To serial, który ogląda się tak szybko, że produkcja kończy się, zanim zauważysz jej (ewidentne) braki. Czy to magia? Możliwe, ale taka, którą roztacza Robert De Niro.
OCENA

Wielka awaria urządzeń elektronicznych wstrząsnęła Stanami Zjednoczonymi. Nieznani hakerzy wyłączyli je tylko na minutę, ale to wystarczyło, aby kryzys dotknął metro, samoloty, a nawet sprzęty podtrzymujących życie w szpitalach. W wyniku ich ataku zginęło prawie 4 tys. ludzi. Rząd USA chce wykazać się inicjatywą i podobnie jak po zamachu 11 września 2001 roku, postanawia działać szybko, skutecznie i na granicy prawa. Wszystko oczywiście w trosce o bezpieczeństwo. Dlatego też prezydent powołuje komisję, która będzie działała ponad prawem, nawet (to ważne) poza jego najwyższym aktem, czyli konstytucją.
Szefem tej komisji ma zostać były prezydent George Mullen, patriota w starym stylu, który nie do końca rozumie współczesny świat, ale też jest ostoją amerykańskich wartości. To właśnie w tej roli występuje Robert De Niro.
Dzień Zero – recenzja
„Dzień Zero” to rasowy polityczny thriller i jest tu dokładnie wszystko to, czego możecie się spodziewać po tym gatunku. Przewodniczący komisji cały czas szuka autorów hackerskiego ataku, poruszając się od dowodu do dowodu, a atmosferę podkręca jeszcze fakt, że po drugiej stronie barykady stoi jego córka, której nie podoba się, że ktoś mógł dostać tak wielkie uprawnienia, jakie otrzymał jej ojciec.
Na głębsze rozważania nie ma jednak czasu, bo są dowody do odhaczenia, społeczeństwo do uspokojenia i obywatele do aresztowania. „Dzień Zero” daje sobie bardzo mało przestrzeni, aby robić coś innego niż popychać fabułę do przodu. Niestety robi to za pomocą środków, które trudno uznać za choćby interesujące. Były prezydent otrzymuje informacje, przesłuchuje świadków, dostaje kolejne informacje i znowu przesłuchuje świadków, jakby miało nie być jutra. W pokoju scenarzystów musiało wyglądać to świetnie – strzałki prowadzące od bohaterów do bohaterów, dowody składające się w spójną całość, a na szczycie tablicy korkowej (tak sobie to wyobrażam) wielki finał, czyli wyjaśnienie, kto za tym wszystkim stoi.
Zagadka świetna, reszta - najwyżej przeciętna.
Serial jest niestety pozbawiony wyrazu niczym postpolityczny senator zmieniający swoje opinie poglądy w zależności od tego, jak zawieje wiatr. Oto mamy bowiem wielowymiarowy kryzys: kryzys demokracji i kryzys przywództwa, a także kryzys społeczny. Ten ostatni przypominał beczkę prochu odpaloną za pomocą wspomnianego zamachu. „Dzień Zero” nie jest jednak w stanie tego pokazać, bo skupia się na bohaterach z samego szczytu, którzy jedynie relacjonują sobie to, jak na te wszystkie wydarzenia reagują zwykli ludzie. Dwie lub trzy sceny „z ulicą” nie są w stanie tego naprawić.
Wątki polityczne również nie są satysfakcjonujące. Nie chcę powiedzieć, że po „House of Cards” nie da się zrobić dobrego politycznego serialu, ale to właśnie na jego przykładzie widać, jak miałko pokazana jest władza w „Dniu Zero”. Wydarzenia nie mają tu wagi, tego ciężaru, który powinien wynikać choćby z tego, że były prezydent torturuje więźniów na amerykańskiej ziemi (swoją drogą to jedna z najlepszych scen serialu). Nie widać żadnych mechanizmów, czy choćby procedur działa służb specjalnych, które przecież powinny być esencją śledztwa mającego złapać hakerów, terrorystów działających w sieci! Chciałbym zobaczyć, jak agencje rządowe wchodzą sobie w drogę, jak De Niro musi ich opanować, jak wyswabadza się z potrzasku procedur. A co dostaję? Analogowe śledztwo, w którym szef komisji przesłuchuje przypadkowego obwiesia.
To w ogóle bardzo osobliwe, bo serial jest nakręcony jak dobry thriller polityczny, wszystko jest tu pomnikowe, dostojne, wnętrza są wspaniałe, De Niro jest doprawdy prezydencki, a jednocześnie śledztwo jest przyziemne do tego stopnia, że aż traci na realizmie.
Czy przeciętny serial może wciągać?
Jeszcze jak. Ogląda się to dobrze, bo dobrze patrzy się na Robera De Niro, Lizzy Caplan i przede wszystkim na Jesse’ego Plemonsa. Co prawda ich bohaterowie w większości gadają bez emocji i chodzą po długich korytarzach i aż prosiłoby się, aby dostali więcej scen, w których mogliby się wykazać. A jednak ogląda się ich dobrze w myśl zasady, że z dobrym aktorem można konie kraść i łamać konstytucję (w dobrej intencji – rzecz jasna).
Z tą obsadą i z tym punktem wyjścia, a także z uczciwą intrygą serial po prostu płynie. Obejrzałem wszystkie 6 odcinków w 1,5 wieczoru i tak, łapałem się za głowę, ale oglądałem z zainteresowaniem, bo rozwiązanie zagadki wydawało mi się interesujące.
To serial, który umie wciągnąć, ale nie potrafi powiedzieć o świecie nic więcej, niż to, że kiedyś było lepiej, ale w sumie to sam nie wie dlaczego.
Więcej o nowościach Netfliksa poczytasz na Spider's Web:
- I po co trzymasz tę gardę? "Cobra Kai" i tak cię powali - oceniamy 2. część finałowego sezonu serialu
- Netflix rządzi. "Cobra Kai" ma ciekawszych bohaterów, niż "Ród smoka" i "Pierścienie Władzy" razem wzięte
- Cassandra: recenzja serialu. Gdyby Czarne lustro kręcili Niemcy, to wyglądałoby właśnie tak
- Miał być Zgon przed weselem, jest zgon przed ekranem. Nowa polska komedia Netfliksa to lipa
- Widzowie zachwycają się dawno skasowanym horrorem Netfliksa. "Najstraszniejsza rzecz, jaką widziałem"