REKLAMA

"Flash" to  czołówka najlepszych filmów uniwersum DC. Tylko co z tego?

Nie. Wbrew temu, co mogliśmy przeczytać w sieci po pierwszym pokazie dla zachodnich dziennikarzy, „Flash” nie jest jednym z najlepszych filmów superbohaterskich w historii - choć z całą pewnością uplasował się w czołówce najlepszych produkcji live action od DC. Jasne, poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko, ale i tak jestem zaskoczony, że film Andy’ego Muschiettiego okazał się naprawdę solidną propozycją z momentami zaskakująco poprowadzoną fabułą.

flash film 2023 recenzja opinie batman michael keaton ezra miller
REKLAMA

Flash” jawił mi się jako projekt, który w obecnej sytuacji - gdy James Gunn przejął stery, stał się nowym wodzem filmowego uniwersum DC i rozpoczął wprowadzanie zmian według swojej wizji - ma przede wszystkim posłużyć za swoisty wytrych. Odpalenie multiwersum, otworzenie serii możliwości w pisaniu nowych historii i angażowaniu nowych aktorów.

Pogłoski o serii cameos sugerowały setny festiwal męczącego, niepotrzebnego fabule fanserwisu, który odciągnie uwagę od głównego bohatera. Nieustannie wspierany przez Warnera Ezra Miller również nie motywował do ekscytowania się nadchodzącym seansem. Co jest o tyle ironiczne, że problematyczny aktor, który zdążył już zniechęcić do siebie lwią część dawnych fanów, okazał się jedną z najmocniejszych stron filmu Muschiettiego. I jednym z najbardziej zaskakujących komponentów, które sprawiają, że „Flash” to kawał naprawdę solidnej rozrywki, a moje największe obawy i pęczniejący sceptycyzm okazały się bezpodstawne.

A co tu się wyrabia? Barry próbuje odnaleźć dowody niewinności ojca, którego niesłusznie oskarżono o morderstwo żony. Niestety, największa nadzieja okazuje się płonna; wszystko wskazuje na to, że Henry’ego Allena czeka długa odsiadka, a główny bohater straci kolejnego rodzica. Zrozpaczony chłopak ignoruje ostrzeżenia swojego bogatego przyjaciela, Bruce’a Wayne’a, i używa swojej mocy do manipulacji czasem. Postanawia zmienić wydarzenia z przeszłości w taki sposób, by ocalić matkę (a zatem i ojca) - rzecz w tym, że jego działania wpłynęły w nieprzewidziany sposób nie tylko na przyszłość, lecz także na przeszłość. Uwięziony w alternatywnej rzeczywistości heros stara się znaleźć sposób na pokonanie wielkiego zagrożenia, utrzymanie bliskich przy życiu w pozbawionym meta-ludzi świecie i powrót „do domu”.

Czytaj także:

REKLAMA

Flash: recenzja filmu

Cieszy, że „Flash”, w którym - owszem - możemy zobaczyć taką mnogość cameo, pozostaje opowieścią skupioną na tytułowym bohaterze. „Flash” to film o Flashu (co, biorąc pod uwagę pewne tendencje w dużych franczyzach, wcale nie jest takie oczywiste). O Barrym Allenie. O chłopaku, który najwięcej nauczy się na własnych błędach, którego podjęcie pewnych decyzji i samodzielne dojście do odpowiednich wniosków wreszcie przygotuje do roli prawdziwego superbohatera. O walce z samym sobą (metaforycznie i dosłownie), konieczności zrozumienia pewnych kwestii i zredefiniowania niektórych przekonań. To, w jaki sposób twórcy podeszli do postaci i jak pozwolili jej się rozwinąć - nieśpiesznie, u boku alternatywnej wersji tej samej osoby - to jeden z najmocniejszych elementów obrazu.

Kolejnym jest, jak już wspominałem, sam Miller. Aktor nie pozwolił mi przenieść zniechęcenia na tę kreację. Przeciwnie - jego niefrasobliwy, pogubiony, porywczy i czarujący Barry hipnotyzuje od pierwszej sceny, a gdy pojawia się „ten drugi”... Cóż tu się dzieje! Miller w podwójnej roli sprawdza się tak świetnie, że momentami naprawdę łatwo zaponieć, iż w rzeczywistości pozwalamy się oszukiwać reżyserskim technikom, a tych dwóch stojących obok siebie gości to tak naprawdę jeden artysta.

Poważnie: dwóch Barrych wiele łączy, ale i dzieli, co artysta znakomicie uwypuklił. Co ważne, ten drugi ma swoją rolę do odegrania i również musi się czegoś nauczyć. Interakcje między Millerem i Millerem wypadają fenomenalnie, wprowadzają do „Flasha” klimat ciepłego buddy movie i naprawdę chce się oglądać ten duet. To piękny miks serca, wrażliwości i humoru - a zwłaszcza ten ostatni warto pochwalić.

Bo „Flash” to przede wszystkim komedia. I to taka, która zdecydowanie częściej bawi, niż żenuje - a to kolejna rzadkość w kinie superbohaterskim.

REKLAMA
Flash

A co z Mrocznym Rycerzem? Udało się: Batman Michaela Keatona okazuje się doskonale do wspomnianego duetu pasować. Twórcy uzasadniają jego pojawienie się, dają mu wiarygodną motywację, pozwalają też na kilka przyjemnych powiewów nostalgii, ale nie szczują nią na każdym kroku. Keaton jako dojrzalsza wersja Wayne'a Burtona stanowi tu zresztą fajną przeciwwagę - amortyzator, który elegancko wygładza szarżę i neurotyzm kompanów.

Niestety, druga połowa filmu wypada znacznie, znacznie gorzej i prowadzi do dość generycznej finałowej bitwy: festiwalu obijania twarzy superciosami, eksplozji, hałasów, chaosu i paskudnych efektów specjalnych. Zgadza się: CGI we „Flashu” bywa wręcz kuriozalnie kiepskie i sprawia wrażenie, jakby pracowano nad nim kilkanaście lat temu. Co gorsza, część cameos to „występy” wygenerowane komputerowo - tak groteskowe, że aż odczłowieczające czy wręcz niepokojące. Do teraz nie rozumiem, jakim cudem ktoś stwierdził, że warto pokazać je światu.

Ciekawostka: filmowi w gruncie rzeczy brakuje klasycznego antagonisty - co osobiście uważam za spory atut. Konflikt leży tu bowiem w samym Allenie, w poczuciu winy, decyzjach i ich konsekwencjach. Scenariusz naprawdę nie potrzebował żadnego łotra - no, może poza kimś, kto da pretekst do odrobiny rozwałki. Padło na Zoda.

Żal natomiast pewnej superbohaterki, którą wprowadzono zdecydowanie za późno, a później po prostu ją porzucono. Szkoda: Sasha Calle na pierwszy rzut oka zdaje się świetnie odnajdywać w superbohaterskiej rzeczywistości, ale cały potencjał nowej postaci sprowadzono do mordobicia i superumiejętności. Rozczarowujące, zwłaszcza, ze dość łatwo byłoby znaleźć w filmie przestrzeń na nadanie heroinie odrobiny charakteru.

„Flash” to ogrom fajnej zabawy, ale i sporo zmarnowanego potencjału, co czuć - mimo wielu fajnych koncepcji, które wprowadzono w życie. Możliwości było znacznie więcej; niestety, twórcy woleli powrócić na przetarte ścieżki. Co gorsza, film o Allenie trafia do kin niedługo po premierze innego obrazu bawiącego się motywem multiwersum, a to siłą rzeczy prowadzi do porównań - w tym pojedynku bezsprzecznie zwycięża Pająk, do którego Szkarłatny Sprinter nie ma podjazdu. Co nie oznacza, że nie zagwarantuje wam dwóch i pół godziny solidnej rozrywki.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA