"Halloween. Finał" sprawił, że zacząłem drżeć ze strachu o przyszłość horrorów
Boję się o horrory. Drżę ze strachu o przyszłość całego gatunku. A dzieje się to przez "Halloween. Finał". David Gordon Green zaserwował bowiem fanom ich najgorszy koszmar. To "ostatnie starcie Laurie Strode z Michaelem Myersem" pozostawia wiele do życzenia.
Od swojej światowej premiery "Halloween. Finał" wzbudza skrajne emocje wśród fanów serii. Powiedzieć, że nim gardzą, to jak nic nie powiedzieć. Stworzyli przecież nawet petycję, aby nagrać go od nowa i naprawić tę zniewagę. Bo widziany w filmie Michael Myers "nie jest ich Michaelem Myersem". Na ekranie ten "król slasherów", "drapieżnik" jest bowiem "żałosny" i "słaby".
Wiadomo, że uczucia fanów bywają równie delikatne i podatne na ataki z każdej strony, co uczucia religijne polskich katolików. W przeciwieństwie jednak do wieszania psów na twórcach nowego "Hellraisera" za zatrudnienie osoby transpłciowej do roli Pinheada w tym wypadku mają rację. Po "Halloween. Finał" przychylniej spogląda się nawet na tę część oryginalnej serii ("Powrót"), w której Busta Rhymes próbował walczyć z Michaelem Myersem przy pomocy swojego kung-fu.
Halloween. Finał - co poszło nie tak?
"Halloween. Finał" to zwyczajny psikus, bo nie mamy w tym wypadku do czynienia z opowieścią o Michaelu Myersie. Na samo pojawienie się słynnego antagonisty trzeba długo poczekać. Kiedy już jednak zacznie zabijać... ech, nic specjalnego. Brak tu pomysłowości znanej z poprzednich części trylogii i tylko morderstwo radiowego DJ-a pozostaje po seansie w pamięci. Cała reszta krwawych atrakcji jest nijaka, co i tak oznacza więcej, niż to, co dostajemy zanim zagoszczą na ekranie.
"Halloween. Finał" to origin story Coreya Cunninghama. Przypadkiem doprowadził on do śmierci dziecka, którym się opiekował. Od tamtej pory mieszkańcy Haddonfield spoglądają na niego spod byka, a rówieśnicy mu dokuczają i wyzywają od cyrkowych atrakcji. Z opresji w pewnym momencie ratuje go Laurie Strode. Między przypalaniem ciasta, a pisaniem książki o starciach z boogeymanem, bohaterka zechce zeswatać go ze swoją wnuczką.
Tak, "Halloween. Finał" to film, w którym pod płaszczem horroru skrywa się nie tylko nudne teen drama (to akurat się w slasherach zdarzało), ale też jeszcze nudniejsza historia miłosna, a najtwardsza final girl w historii została gospodynią domową. Tak wygląda efekt końcowy. Bo koncept sam w sobie zły nie jest. David Gordon Green rozwija tu bowiem idee zaimplementowane już wcześniej w "Halloween zabija". To społeczny ostracyzm i bezmyślne zachowanie tłumu tworzy potwory, wyrywając z człowieka całą radość z życia. Ciekawe. Ale nie jako główny temat "Halloween"!
"Halloween. Finał" jest zakończeniem trylogii i wszyscy spodziewaliśmy się, że to zapowiadane ostatnie starcie Laurie Strode z Michaelem Myersem odbędzie się z przytupem. Zamiast tego dostaliśmy jakieś flaki z olejem i ciepłe kluchy. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gdzie ta miłość do oryginałów, która napędzała poprzednie części? Gdzie zrozumienie, jakie idee stoją za "Halloween"?
Halloween. Finał - requele przestają być atrakcyjne
Można "Halloween. Finał" bronić, bo przecież w trzeciej części oryginalnej serii w ogóle nie było Michaela Myersa i fani jej nienawidzili. Po latach doszło jednak do reewaluacji "Sezonu czarownic" i dzisiaj nie jest on już uważany za taki zły. Green składa więc trójce hołd? Pewnie tak, ale trudno sobie wyobrazić, żeby w przyszłości ktoś na zakończenie jego trylogii spojrzał przychylnym okiem. W końcu na tle całej trylogii wydaje się wyjęte z zupełnie innej bajki.
Pierwsze "Halloween" Greena zmieniło oblicze współczesnego horroru. Po zalewie nieudanych remaków i rebootów w końcu pojawiła się formuła, która oddaje sprawiedliwość kultowym seriom. Reżyser przywrócił bowiem godność Michaelowi Myersowi czyniąc go na nowo Kształtem - niepowstrzymaną, destrukcyjną siłą. Do tego wszystko odbyło się z poszanowaniem zasad nowoczesnego opowiadania i przy akompaniamencie podszytej ironią miłości do oryginału ("zginęło wtedy TYLKO pięć osób" - zauważa jeden z bohaterów). Tak wyglądają dobre requele (połączenie rebootu i sequela).
Zaproponowana przez Greena formuła, szybko stała się nową modą w gatunku. I to tak potężną, że nawet powstał "Krzyk", który we właściwym serii stylu wygłasza co do niej metakomentarz. Rzeczywiście filmy (i seriale, bo trzeba do nich zaliczyć "Chucky'ego") te wychodziły całkiem nieźle (nawet ostatnią "Teksańską masakrę piłą mechaniczną" będę bronił), ale w końcu coś zaczęło pękać. Coś już się w tym równaniu nie dodaje.
Halloween. Finał - co dalej z horrorem?
Po "Halloween zabija" pojawiły się głosy, że nie tędy dla horroru droga. Jestem w mniejszości i drugą część trylogii Greena szczerze doceniam, przez co na podobne wypowiedzi machałem ręką. Z nadzieją patrzyłem na przyszłość gatunku, dopóki nie zobaczyłem "Finału". Teraz drżę o przyszłość kina grozy, bo niestety wygląda, jakby reżyser stracił swoją pasję. A przecież to jemu powierzono odświeżenie requelem "Egzorcysty" (i też myśli o nim jako trylogii).
We współczesnym kinie grozy Green wyrósł na równie wielką postać, co Jordan Peele ("Uciekaj!") i Ari Aster ("Midsommar. W biały dzień"). I to on wraz z wymienionymi reżyserami wybija (i jeszcze wybijać będzie) rytm horroru. W przeciwieństwie do wspomnianych twórców zaczął fałszować. Może więc niech lepiej Hollywood oddeleguje go z powrotem do robienia komedii w stylu "Boskiego chilloutu" zanim zarżnie cały gatunek i będziemy musieli czekać, aż ktoś wymyśli nową formułę na reaktywowanie kultowych marek.
Premiera "Halloween. Finał" 28 października w kinach.