"Heaven in Hell" to film dla ludzi, których podniecało "365 dni". I niestety tylko dla nich
Ja wiem, że to już nudne. Co wychodzi polski film erotyczny, to porównujemy go do "365 dni". Na razie nie mamy jednak lepszego punktu odniesienia. Poza tym w przypadku "Heaven in Hell" za kamerą stanął ten sam reżyser, a do tego na ekranie zobaczymy znajomą twarz, bo w młodego przystojniaka wciela się znany z roli Nacho Simone Susinna.
OCENA
Wraz z Barbarą Białowąs Tomasz Mandes wyreżyserował całą trylogię "365 dni" Netfliksa. Za kamerą "Heaven in Hell" stanął już samodzielnie. Jest tu bardziej kameralnie. Zamiast pięknych włoskich pejzaży, mamy polskie morze. Porwanie zastępuje prawdziwa, choć "zakazana" miłość. Główną bohaterką nie jest już dziewczyna, która utknęła w związku bez przyszłości, a dojrzała wdowa. Nie brakuje jednak zagranicznego przystojniaka, wyzwalającego cały jej potencjał seksualny. Mimo tych wszystkich zmian formuła okazuje się bowiem ta sama.
Magda to sędzina z przeszłością, którą przeraża brak kontroli i idea przeznaczenia. Maks to chłopak z przyszłością, który skacze ze spadochronem i wierzy, że jest we właściwym miejscu we właściwym czasie, bo kieruje nim tajemniczy los. Pochodzą z dwóch różnych światów. Ona mieszka w ogromnym domu, żyje pracą i nadzieją na naprawę relacji z córką. On mieszka w vanie na plaży, dużo imprezuje i szykuje się do wyjazdu do Brazylii ze swoim przyjacielem. Jakby tego było mało, dzieli ich także 15 lat różnicy wieku.
Heaven in Hell - recenzja polskiego filmu
W przeciwieństwie do szkodliwych, promujących kulturę gwałtu "365 dni", "Heaven in Hell" to film z misją. Mandes buntuje się tu przeciwko podwójnym standardom. Bo przecież czemu, jak mężczyzna jest z młodszą kobietą, to wszyscy zbywają to wzruszeniem ramion, a gdy to kobieta jest starsza - tracą głowy i krzyczą, że tak nie można? Matce głównej bohaterki nie podoba się ten związek. Córka go nie pochwala, gdyż sama czuje do Maksa miętę. Nawet przyjacielowi włoskiego przystojniaka płomienny romans nie jest w smak.
Tak jak w "Kochanku Lady Chatterley", seks w "Heaven in Hell" mógłby być metaforą wolności. Wyrazem buntu przeciwko skostniałym konwenansom społecznym. Tak się jednak nie dzieje. On tu po prostu jest. I to w dużych ilościach. Akcja pędzi od jednego stosunku do drugiego. Pomimo całej krytyki ich związku, bohaterowie oddają się cielesnym przyjemnościom przy każdej nadarzającej się okazji. W domu, na łodzi, na stole - gdzie tylko się da. On mógłby mieć każdą, ona boi się o swoją karierę. Czemu więc są tak na siebie napaleni? Nie wiadomo. Maks zaczepił kiedyś Magdę na ulicy. Wtedy go zbyła, ale gdy spotykają się na sali sądowej, kobieta zaczyna o nim fantazjować. I tyle jeśli chodzi o wyjaśnienia. Bo tutaj nie chodzi, żeby było z sensem. Ma być sensacyjnie.
"Romans z młodszym facetem to nie przestępstwo" - mówi do Magdy kolega po fachu. "Ale ze świadkiem w sprawie już tak" - odpowiada kobieta. Wątek prawny pojawia się i znika. Nawet dokładnie nie wiadomo, o co tak naprawdę toczy się rzeczona rozprawa. To nie jest ważne. Mandes zagęszcza sobie akcję, a widz ma zrobić z tym, co zechce. Pełno tu nierozwiniętych bądź źle rozwiniętych tematów, dlatego, kiedy córka wykrzykuje protagonistce, czemu jest na nią zła, idzie się śmiechem zadławić. Nawet fakt, że dzieje się to na łodzi i w strugach deszczu tego nie zmienia.
Heaven in Hell to jeden wielki bałagan.
Wszystkiego jest tu za dużo, a jednocześnie za mało. Z tego powodu żaden poruszany wątek nie ma szans odpowiednio wybrzmieć. Twórcy co chwilę atakują nas gatunkowym kiczem, przez co fabułą rządzi nieprawdopodobieństwo. Zwroty akcji dzieją się "bo tak", a bohaterowie zmieniają zdanie... też "bo tak". Karmieni jesteśmy kolejnymi scenami skoków na spadochronie, suto zakrapianych imprez, namiętnego w zamyśle seksu i jest tu nawet bójka. Emocji w tym jednak nie znajdziemy. Niby ma być ekstremalnie, a chce się to skomentować co najwyżej przewracaniem oczami.
Mandes ewidentnie chce tu opowiedzieć jakąś historię. W tym całym efekciarstwie fabuła gdzieś się jednak gubi. Aż dziwne, że mimo to Magdalena Boczarska potrafi widza zafascynować. Nieważne są wpadające w ucho hity, ani kolorowe zdjęcia. To aktorka dźwiga cały ciężar filmu na swoich barkach. Wyciska ze swojej kreacji, ile tylko się da. I rzeczywiście jako rozdarta emocjonalnie bohaterka wypada wiarygodnie. Na dobrą sprawę tylko grający drugie skrzypce Janusz Chabior dotrzymuje jej kroku. Ale on się bawi swoją rolą. Gdy zamiast prowadzić rozprawę, zajada się czekoladkami, chciałoby się wręcz, żeby sparafrazował swoją kwestię z "Botoksu" Patryka Vegi i powiedział: "kur**, ciężko się tu pracuje w tym sądzie".
Podczas seansu (sala była wypełniona) naliczyłem cztery rodzaje widzów. Kobiety w towarzystwie przyjaciółek ironizowały i dokazywały, a te, które przyszły do kina z partnerami autentycznie film przeżywały. Jeśli zaś chodzi o mężczyzn, to single prawie usypiali, ale tym z partnerkami uśmiech z twarzy nie schodził. Jakby nie mogli się już doczekać tego, co ich czeka po powrocie do domu. Jak więc widać, chociaż jako romans i erotyk "Heaven in Hell" w ogóle się nie sprawdza, to jako gra wstępna spełnia swoje zadanie.