To koniec nieskazitelnej reputacji HBO. Przedwcześnie zakończony "Idol" dostał najgorszy finał w historii serwisu
Przedwcześnie zakończony "Idol" okazał się serialem jeszcze gorszym, niż zapowiadały zrównane z ziemią przez widownię w Cannes pierwsze epizody. To bodaj pierwsza tak spektakularna artystyczna porażka serialu HBO w historii.
O kontrowersjach wokół „Idola” - tych zakulisowych oraz tych, które wywołała gotowa już produkcja w czasie emisji - pisaliśmy sporo, a końca wciąż nie widać. Kilka dni po premierze 4. epizodu dowiedzieliśmy się, że kolejny (premiera w poniedziałek 3 lipca) będzie ostatnim. Nie muszę chyba pisać, że subskrybenci HBO Max nie kryli zdziwienia - w końcu emisja 6. odcinka była zapowiadana od samego początku. Do zmiany planu doszło jednak najpewniej jeszcze przed premierą pierwszego epizodu: wg „Variety” ograniczenie serii do pięciu części było pewne już w czasie Festiwalu w Cannes. Poniekąd potwierdzają to słowa Abla Tesfaye (The Weeknd), który podczas jednego ze starszych wywiadów określił „Idola” mianem „5-godzinnego filmu”. Można przypuszczać, że redukcja to efekt modyfikacji całego projektu po odejściu pierwotnej twórczyni, Amy Simetz.
Czytaj także:
A jednak dyskusje trwają - i choć zazwyczaj opierają się na bezlitosnej krytyce, to przekładają się na buzz i zachęcają do oglądania. "Idol" - rzec można - odniósł zatem sukces komercyjny. Być może pomimo, a być może dzięki wszystkim tym niezręcznościom, jak żart o pedofilii czy elementy nawiązujące do życia prawdziwej gwiazdy.
W ostatnich dniach coraz częściej pisze się bowiem o podobieństwie kolejnych punktów fabularnych do realnego życiorysu Seleny Gomez. Wyliczeń jest sporo (w sieci hula mnóstwo tekstów czy materiałów wideo "badających" tę sprawę), a fakt, że Tesfaye spotykał się z wokalistką przez prawie rok, daje do myślenia.
Idol nieudany do samiutkiego końca
Powyższe kwestie sprzyjają marketingowi, ale nie zmieniają faktu, że nowy twór HBO to serial ze wszech miar zły - a im bliżej końca, tym gorszy. Ostatni odcinek „Idola” dał ostateczne potwierdzenie, że mamy do czynienia z największym rozczarowaniem roku i jednym z najgorszych seriali, jakie miały swoją premierę w ostatnich miesiącach. Tedros (The Weeknd) okazał się, rzecz jasna, zwyrodniałym DJ-em, który przy okazji przewodził kultowi w stylu Charlesa Manson, planując przejąć kontrolę nad życiem Jocelyn. Z kolei główna bohaterka przeszła drogę od upierania się, że zrzucenie bluzki to prawo każdej silnej kobiety, aż do całowania swojego przemocowego mentora przed publicznością wypełnionyego po brzegi stadionu w Los Angeles.
Z jednej strony pierwotnie uległa bohaterka nagle zaczęła dyktować warunki, z drugiej - ostatecznie i tak całuje Tedrosa na scenie. Dowiedzieliśmy się, że pozornie przypadkowe spotkanie postaci na początku nie było przypadkiem i... to tyle. Banalny cliffhanger w dziwnym miejscu; zabieg, który nie pozostawia wątpliwości, że czegoś tu chyba zabrakło.
Anulowany szósty odcinek niewątpliwie pozbawił „Idola” resztek logiki. Z takim finałem produkcja okazuje się nie tylko paskudnie seksistowska i niemożebnie nudna, a przy okazji zupełnie bezsensowna. To opowieść, która nie zmierza donikąd; pusta, kiepsko zagrana (The Weeknd w ogóle sobie nie radzi, Depp może i próbuje, ale rzadko kiedy bywa przekonująca) i okrutnie chłodna. Dystans do nieautentycznych bohaterów (przez bite pięć godzin nie mamy pojęcia, co ich napędza i motywuje!) nie pozwala na cień zaangażowania, a przecież serial miał z założenia gnieść nas emocjonalnie; poruszać ważne i bolesne kwestie związane ze światem celebrytów.
Tesfaye przekonywał, że jego produkt ma być ilustracją kultury gwiazd i ich władzy. Nic z tego: „Idola” nakręcono tak, że seans przypomina bezrefleksyjne, odrażające i pozbawione uczuć podglądactwo. Wstyd.